Mit ujęty klasycznie
To mógł być i chyba miał być klejnot w repertuarze Teatru im. Juliusza Osterwy. Kolia czy też piękny, efektowny, przyciągający uwagę naszyjnik. Nanizano nań prawdziwe perły. W "Romeo i Julii" Wiliama Szekspira, premierowo pokazanym w minioną sobotę, tych pereł dało się zliczyć wiele.
Najsłynniejszy mit opiewający miłość wszech czasów opowiedziany został językiem bardzo współczesnym. Tłumaczenie Stanisława Barańczaka, po które sięgnęli realizatorzy można nazwać kongenialnym, a przy tym bezpośrednio przemawiającym do naszej dzisiejszej wrażliwości.
Nie trzeba było ubierać bohaterów w dżinsy, żeby Romeo i Julia z początku trzeciego tysiąclecia utożsamiali się z kochankami sprzed wieków.
Scenografia Aleksandry Semenowicz spełnia kryteria skrótowości i symbolu, nawiązując przy tym do Norwidowych strof z Werony. Cyprysy flankujące nader klasycystyczne ruiny mają na scenie swe zwielokrotnienie w rzeźbiarskich formach jakby żywcem wyjętych z instalacji artystów postawangardy.
Jeśli nawet ktoś buntuje się na ich widok, to nie może się nie poddać czarowi tego, co osiąga w tej cyprysowej alei Paweł Dobrzycki mistrzowsko prowadzonymi światłami.
Bal u Capulettich to z kolei choreograficzny triumf Przemysława Śliwy. Ten rozpląsany tłum pulsuje, żyje, nie jest tylko tłem dla sceny kluczowej - spotkania Romea i Julii.
Wreszcie - last but not least - spełniony został w lubelskiej realizacji ów podstawowy warunek wystawiania szekspirowskiej tragedii - posiadanie w zespole młodziutkiej Julii i wiarygodnego Romea. Filigranowa, pełna naturalnego wdzięku i swobody Anna Kurczyna jest dziewczyną, jeśli nie z dzisiejszej dyskoteki, to z widowni koncertu bardów opiewających miłość prawdziwą. Jej Julia to subtelność i zadziwiająca siła, bunt generacji i wrażliwość jeszcze dziecięca.
Bartosz Mazur partneruje jej z przekonaniem człowieka prawdziwie zakochanego. A że to pacyfista, który sięga po broń, rymuje się ta postać z obecnymi buntownikami - nie pozbawionymi rozumu, a jednak ulegającymi skrajnym emocjom.
Do tego duetu, który tylko chwilami ociera się o drobne fałsze, dołączają bardzo dobrymi kreacjami Szymon Sędrowski w roli rozbawionego, a tak tragicznie kończącego Merkucja, Paweł Sanakiewicz jako boleśnie mądry Ojciec Laurenty i Magdalena Sztejman-Lipowska wcielająca się w rozkrzyczaną, ale jarmarcznie prawdziwą Martę. Nie zapominajmy też o znaczących rolach Grażyny Jakubeckiej, Henryka Sobiecharta i Jacka Króla.
A jednak po takiej litanii aktywów owej oczekiwanej od 42 lat (!) realizacji, ocena całości wrażeń nie jest już równie pozytywna. Powierzenie reżyserii Bogdanowi Toszy miało zapewnić sukces porównywalny do odniesionego przez "Poskromienie złośnicy", które też wyszło spod jego ręki. Wydaje się, że przy całych umizgach do współczesności "Romeo i Julia" z Osterwy AD. 2003 jest wciąż przedstawieniem klasycznym, w tym sensie, że szeleszczącym papierem. To trochę zadziwiające, ale zabrakło iskry, która przebiegałaby pomiędzy sceną i widownią. Może chodzi o to, że nie było tu równie dobrego pomysłu, jak zastosowany w "Poskromieniu", gdzie główny męski bohater wcielał się w dwie role. Chyba poszukiwanie klucza do ostatnich słów tragedii, mówiących przecież o rodzaju katharsis, jakie dają wydarzenia w szekspirowskiej Weronie, okazały się bezskuteczne. Trochę szkoda, chociaż to nie oznacza wcale, że na "Romeo i Julię" do Osterwy nie będą pielgrzymować tłumy, osobliwie młodych ludzi. Wypada tego teatrowi życzyć, bo ocena krytyka nie rości sobie prawa do nieomylności.