Artykuły

Najlepszy zawód świata

Koniec sezonu. Czas na refleksję. Ale nie emocjonalną. Bardziej statystyczną. Konkretną. Liczbową. Wynikającą z moich doświadczeń. A te, wbrew przewidywaniom analityków rynku, mówią, że niebawem najbardziej poszukiwanym zawodem będzie nie informatyk, nie tłumacz chińskiego, ani nawet nie kucharz czy archiwista internetowy, tylko - tak, tak, jestem tego pewien - popularyzator opery - pisze Jerzy Snakowski w portalu Trójmiasto.pl.

Przejrzałem terminarz z ostatniego roku. Dodałem, odjąłem, podzieliłem i wyszło, że każdego tygodnia, wliczając nawet letnią kanikułę, opowiadałem o operze średnio cztery koma siedem raza. Opowieści przybierały formy najróżniejsze: wykładów, odczytów, prelekcji, pogadanek, kulturalno-edukacyjnych wycieczek i innych trudnych do zdefiniowania form obcowania z innym człowiekiem. 4,7 raza na tydzień oznacza od 700 do 1600 słuchaczy. A frekwencja była zawsze wysoka, bez względu na to, czy spotkanie było darmowe, czy też było trzeba zań słono zapłacić.

Ta wspaniała statystka ma oczywiście swoją cenę. Bo każde spotkanie to kilka godzin przygotowań. Rano lektura o operze, w południe wykład, później obiad z sopranem, wieczorem operowe DVD lub spektakl. A to oznacza, że życie upływa mi głównie na drążeniu dylematów Aidy, analizowaniu problemów wokalnych tenorów, rwaniu włosów nad ubóstwem finansowym polskiej opery i tym podobnych zagadnieniach. W efekcie moja pozaoperowa wiedza o świecie zaczęła być zatrważająco uboga.

Owszem, byłem na wyborach, ale przyznam się, że nawet nie wiem, czy mój faworyt pojedzie do Brukseli, czy już szuka rozpaczliwie pracy w kraju (polecam zajęcie się popularyzowaniem opery - bardzo przyjemne zajęcie i starczy go dla wszystkich). Za to wiem, że Anna Netrebko ma nowego chłopaka, Opera Bałtycka wystawiła genialne "Cosi fan tutte" i chyba w końcu uchwyciłem istotę absurdu oper Rossiniego. Trudno mi powiedzieć, gdzie w moim przypadku leży granica pomiędzy pracą, pasją i życiem zawodowym. Nawet ciężko stwierdzić, czy to dobrze czy źle.

Precz osobiste smutki, wracajmy do podsumowania! Klienci. Pierwsza klasa! Sama kultura. Dominują panie 50+. Ale są tu także gimnazjaliści, studenci, członkowie różnych klubów i stowarzyszeń, kancelarie prawnicze, których właściciele wykupili pracownikom bilety do La Scali ("Do opery niechętnie, ale do La Scali byśmy poszli") i przed spektaklem chcieliby wiedzieć, na co się wybierają i kiedy należy bić brawo. To także emeryci tworzący uniwersytety trzeciego wieku, którzy w końcu mają czas, by słuchać i realizować swoje pasje. I klient najtrudniejszy - dzieci. Nie krępuje się ziewnąć, a wędkę uwagi należy zarzucać mu co 3 minuty.

Najwięcej pracy jest dla popularyzatora opery w Gdyni. To stąd najczęściej dzwonią z propozycjami. Czy to efekt tego, że do gdańskiej Opery trzeba się wybrać i wrócić wieczorową porą, czy po prostu u gdynian jest większy głód wiedzy? Ciekawe, że na seansach operowych w gdyńskim Multikinie zazwyczaj pełno, w gdańskim - niekoniecznie.

Nie sposób nie zadać pytania o przyczynę takiego zainteresowania operą. Trudniej będzie odpowiedzieć w jednym akapicie. Tu liczby zawodzą. Tajemnica odpowiedzi zawarta jest chyba w tajemnicy sztuki, którą ktoś, nie pamiętam kto, ujął tak: "Gdy nie możemy mówić - śpiewamy. A gdy nie wystarcza nam już nawet śpiew - tańczymy" (gradacja wskazuje, że to jakiś reprezentant sztuki tańca). Czy to chęć poznania tego, co niewerbalne, a co tłumaczy i podsyca emocje, których łakniemy? Głód obcowanie z czymś, co nie jest komercyjną rozrywką? Fascynacja pasją innych? Socjologowie kultury - to zadanie dla was; służę swoimi spostrzeżeniami.

Kiedyś czytałem poradnik, oczywiście amerykański, jak napisać chwytliwą powieść. Radzono, by broń Boże nie umieszczać akcji w operze. Bo nikt się na tym nie zna, ani nie interesuje. W tym momencie przerwałem lekturę i książka trafiła na makulaturę, z której mam nadzieję wyprodukowano gładziutki papier toaletowy. Nie dam sobie wmówić takich bredni. Argument dotyczący opery, że nikogo to nie interesuje, nie istnieje. To wymówka dla ignorantów. W samym Trójmieście jest nas, zainteresowanych Verdim, Callas i La Scalą co najmniej około tysiąca tygodniowo. Co z pewnością potwierdzą inni, którzy z popularyzacji opery żyją: niestrudzona Barbara Sutt z Bajnutkiem czy Mała Gdyńska Filharmonia.

Tak oto pracowicie spędziłem z operą ostatni rok i jestem pewien, że i w przyszłym sezonie pracy mi nie zabraknie. A! Jeszcze płaca! Na bilet do opery wystarczy. A co w wakacje? W wakacje odpocznę od problemów Aidy i tenorów. Zajmę się Toscą i sopranami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji