Artykuły

Odwoływanie spektakli to najgorsze z rozwiązań

Nie dziwią mnie protesty fundamentalistów katolickich, którzy sprzeciwiali się pokazaniu "Golgota Picnic" na festiwalu Malta, bo demokracja daje wszystkim prawo do oburzania się i protestowania. Nie dziwi mnie konformistyczna reakcja władz miasta Poznania, bo władze mają to do siebie, że myślą tylko o zachowaniu władzy - pisze Monika Muskała w Gazecie Wyborczej.

Dziwią mnie natomiast coraz bardziej uległe reakcje festiwali i teatrów, poddawanie się naciskom, odwoływanie przedstawień albo zawieszanie prób z powodu telefonów z pogróżkami i nieprzychylnej atmosfery, powtarzająca się po raz kolejny kapitulacja instytucji kultury - w trosce o bezpieczeństwo artystów i publiczności.

Dyrekcja nie powinna oddawać pola zgorszonym szantażystom

Obowiązkiem policji jest dopilnowanie porządku, a obowiązkiem festiwalu i teatru - realizowanie zamierzonego programu. Dyrekcja festiwalu nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne rozruchy. Ponosi natomiast moralną odpowiedzialność za oddanie pola zgorszonym szantażystom. Bo następnym razem zgorszeni szantażyści będą jeszcze bardziej zdecydowanie grozić i skrzykiwać się w internecie (choć, jak się zdaje, szacunki policji dotyczące liczby protestujących przeciwko "Golgota Picnic" w Poznaniu absurdalnie zawyżono, by skłonić organizatorów do odwołania imprezy, zamiast odpowiednio ją zabezpieczyć).

Skoro metoda zastraszania się sprawdza, to będzie niewątpliwie częściej stosowana. I za chwilę będą powstawać tylko spektakle wygodne, niewywołujące protestów, a programy festiwalowe będą układane tak, by kuratorzy mogli zachować stanowiska przez kolejne sezony.

Festiwal Malta dokonał autocenzury i odwołał spektakl w akcie prewencyjnej uległości, nie pytając nawet autora przedstawienia (który zresztą jest jednym z kuratorów festiwalu!), czy chciałby ze swoimi aktorami zaryzykować i wystąpić mimo wszystko.

Podobnie jak w listopadzie Stary Teatr w Krakowie pod wpływem nacisków środowisk prawicowych wycofał się z planowanej premiery spektaklu "Nie-Boska komedia. Szczątki" w reżyserii Olivera Frljicia.

Skandale i potyczki wpisane są w historię teatru

Dlatego ostatni list "Obywateli Kultury" do prezydenta RP z prośbą o ratowanie przed ideologiczną cenzurą jest trochę bezzasadny i paradoksalny, bo to nie miasto ani policja, ani episkopat odwołały wspomniane spektakle, tylko sami organizatorzy.

Czego oczekujemy w tej sytuacji od prezydenta? Że następnym razem wyśle oddział komandosów, by chronił artystów wystawiających sztukę, którą obejrzą tylko członkowie ekskluzywnego klubu w atmosferze oblężonej twierdzy? Czy tak mają teraz wyglądać premiery i festiwale? Do kogo będziemy kierować naszą krytykę? Wyłącznie do tych, którzy podzielają nasze poglądy? Bo ci, którzy ich nie podzielają, zostaną prewencyjnie wykluczeni - dla bezpieczeństwa artystów i publiczności?

Bezpośrednia konfrontacja z odbiorcą leży w naturze teatru i teatr nie może jej unikać. Nie może też dobierać sobie widzów. Skandale i potyczki, niekiedy toczone na widowni, a nie tylko w prasie, wpisane są w historię teatru.

W 1782 r. w Teatrze Narodowym w Mannheim podczas premiery "Zbójców" Schillera - sztuki wydanej rok wcześniej anonimowo i odbieranej jako wezwanie do przewrotu politycznego - dochodziło do omdleń i ataków histerii na widowni. Świadek relacjonował: "Teatr przypominał dom wariatów, wywrócone oczy, zaciśnięte pięści, tupanie nogami, ochrypłe okrzyki na widowni!".

W 1889 r. w Lessingtheater w Berlinie podczas prapremiery "Przed wschodem słońca" Gerharda Hauptmanna, naturalistycznej sztuki, która uderzała w gust mieszczaństwa, hałas na widowni narastał ze sceny na scenę, śmiechy, krzyki, komentarze, wreszcie tupanie i zakrzykiwanie uniemożliwiały aktorom granie - mimo to podejmowali swoje kwestie.

Gdy tumult na widowni osiągnął apogeum, berliński lekarz, który już wcześniej zapoznał się z tekstem sztuki, zerwał się i wymachując nad głową kleszczami porodowymi, głośno oferował swoje usługi (w scenie, w której miały być słyszalne pojękiwania rodzącej).

Po bitwie w teatrze rozgorzała bitwa w prasie, która jednak koniec końców przyniosła przełom w karierze Hauptmanna i zwróciła uwagę publiczności na nową estetykę, która zrewolucjonizowała niemiecki teatr.

Jeśli sztuka ma przełamywać tabu, musi się liczyć z reakcją

Na kilka godzin przed prapremierą "Korowodu" Arthura Schnitzlera w Berlinie 23 grudnia 1920 r. pruski minister kultury zażądał odwołania spektaklu, grożąc dyrektorce teatru sześcioma tygodniami więzienia. Gertrud Eysoldt, szefowa Kleines Schauspielhaus, wyszła do publiczności i poinformowała o zakazie, deklarując równocześnie swoją gotowość przyjęcia kary. Premiera przebiegła bez incydentów, ale podczas kolejnych wieczorów dochodziło do bójek na widowni. Proces wytoczono całemu zespołowi; artyści zostali oskarżeni o "działania obsceniczne" i naruszenie dobrych obyczajów.

W Wiedniu podczas przedstawienia "Korowodu" do teatru wtargnęło 600 bojówkarzy uzbrojonych w pałki. Zdemolowali teatr, z balkonów rzucali w publiczność krzesłami, pracownicy techniczni teatru musieli ich spacyfikować wodą z przeciwpożarowych hydrantów. Gdy na którymś z przedstawień pojawił się Schnitzler, tłum strażników moralności omal go nie zlinczował, wykrzykując antysemickie hasła. Schnitzler zdruzgotany tymi atakami w 1922 r. zakazał wystawiania sztuki. Zakaz podtrzymany w testamencie obowiązywał przez 60 lat (cofnął go dopiero syn pisarza w 1982 r.). To jeden ze smutniejszych przejawów autocenzury w historii teatru.

Gdy w 1988 r., w 50. rocznicę aneksji Austrii, Burgtheater szykował premierę "Heldenplatz" Thomasa Bernharda, w austriackich mediach rozpętała się histeria. Zewsząd słychać było nawoływania o przywrócenie cenzury. Były kanclerz Bruno Kreisky, nie znając tekstu sztuki, wyraził przekonanie, że "na to nie można sobie pozwolić", burmistrz Wiednia wydał o niej opinię: "paranoiczny wizerunek własny człowieka, który przez całe życie nie umiał sobie ze sobą poradzić." A Kurt Waldheim, również nie znając tekstu sztuki i zapewniając, że wcale nie chce go poznać, poczuł się powołany do wystąpienia w obronie narodowego honoru: "Rażąca obraza austriackiego narodu".

Prawicowy populista Jörg Haider, przypominając o obcym obywatelstwie dyrektora Burgtheater Peymanna wołał: "Wynocha z tym szubrawcem!". W mediach cytowano fragmenty sztuki wykradzione z garderoby aktorskiej, domagano się zakazu realizacji, niektórzy dziennikarze zachęcali wręcz do szturmu na Burgtheater.

Żeby dostać bilety na pierwsze przedstawienie, ludzie stali w kolejce przez całą noc. Mimo że twórcy byli zasypywani anonimowymi pogróżkami, bilet mógł kupić każdy. Do stolicy zjechali oburzeni chłopi i wysypali przed Burgtheater gnój. Podczas prapremiery na widowni dochodziło do kłótni i rękoczynów pomiędzy przeciwnikami sztuki, którzy próbowali storpedować przedstawienie okrzykami, a zwolennikami, którzy bili brawo po każdym ostrzejszym zdaniu padającym ze sceny. Jak wspomina dramaturg Hermann Beil, tylko stalowym nerwom i odwadze aktorów zawdzięczać należy to, że nie przerwano przedstawienia.

Jeśli sztuka ma przełamywać tabu, musi się liczyć z reakcją. Nie możemy oczekiwać, że publiczność będzie grzecznie siedzieć i klaskać. Dziś nie grożą nam ani więzienie, ani ekskomunika, ani banicja. Więc nie pozwalajmy odwoływać, grajmy wbrew protestom, zdobywajmy publiczność, przekonujmy.

*MONIKA MUSKAŁA - tłumaczka dramaturgii niemieckojęzycznej (m.in. Thomasa Bernharda i Wernera Schwaba). Z siostrą Gabrielą, aktorką, napisała dwie sztuki pod pseudonimem Amanita Muskaria: "Podróż do Buenos Aires" i "Daily Soup".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji