Artykuły

Co dalej z Teatrem Polskim. Albo kasa albo cięcia

Widmo krąży nad Teatrem Polskim we Wrocławiu. I aż dziw, że nie uderzyło jeszcze z hukiem o bruk - powinno już dawno dostać solidnego zawrotu głowy. Między scenami na Zapolskiej, na Świebodzkim i Kameralną lata przecież w kółko już od siedmiu lat - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

To widmo zmiany na dyrektorskim stanowisku towarzyszy Krzysztofowi Mieszkowskiemu, szefowi Polskiego, właściwie od początku jego kadencji. Trudno tutaj mówić o wygodzie dyrektorskiego fotela - to raczej gorące krzesło, na którym strach wygodnie się rozsiąść, bo w każdej chwili może zostać wyrwane spod tyłka. Jak na dolegliwości towarzyszące tej długotrwałej, niewygodnej ekwilibrystyce, do jakiej jest zmuszony jego szef, Polski ma się - jeśli chodzi o poziom artystyczny - zadziwiająco dobrze. Gorzej z finansami - to kolejny rok, kiedy marszałkowscy urzędnicy odkrywają dług w jego kasie. I postanawiają zwolnić dyrektora.

Od Pszoniaka do Cieplaka

W przeciwieństwie do obecnych władz województwa pamiętam doskonale rok 2006, kiedy Teatrem Polskim przestał kierować Bogdan Tosza. Przez pół roku z okładem trwały gorączkowe poszukiwania jego następcy. Szeptana giełda wciąż podpowiadała nowe, coraz to bardziej gwiazdorskie nazwiska potencjalnych dyrektorów - m.in. Wojciecha Pszoniaka, Andrzeja Seweryna. Wymieniało się też Annę Augustynowicz, Piotra Cieplaka i Pawła Miśkiewicza, który wcześniej kierował Polskim. A chociaż urząd marszałkowski podjął decyzję o nieprzedłużaniu umowy z Toszą już w styczniu, to na mianowanie nowego dyrektora trzeba było poczekać aż osiem miesięcy!

Ostatecznie żaden z ww. nie zdecydował się na objęcie tego stanowiska. Powodem była - nie po raz pierwszy zresztą - trudna sytuacja ekonomiczna Polskiego, trwająca od kilkunastu lat. To właśnie problemy finansowe sprawiły, że z prowadzenia teatru zrezygnował Paweł Miśkiewicz, którego kadencja pod względem artystycznym była oceniana bardzo dobrze. Jednak finansowa zapaść sprawiała, że nie miał szans na rozwój. Tosza długów nie prowokował, ale poziom spektakli był przeciętny, przez co pożegnał się ze stanowiskiem.

Dyrektor bez magistra

Jest więc rok 2006 - mijają kolejne miesiące, a nowego dyrektora wciąż nie ma. Bogdan Tosza - zgodnie z umową - odchodzi z początkiem wakacji. Tymczasem rozmowy z Sewerynem i z Pszoniakiem kończą się fiaskiem. Na początku czerwca pracownicy teatru wszczynają protest - nie podoba im się przedłużająca się, niepewna sytuacja teatru. Niedługo potem pada nazwisko Mieszkowskiego. I wraz z nim wątpliwości - krytyk, redaktor naczelny "Notatnika Teatralnego" nie ma doświadczenia w prowadzeniu żadnej sceny, nie ma też - o zgrozo! - tytułu magistra. Ale bardzo chce poprowadzić Polski. I - w przeciwieństwie do poprzedników - nie przeraża go sytuacja sceny. Potrwają jednak jeszcze dwa miesiące z okładem, zanim zacznie oficjalnie kierować Polskim.

Startuje z pozycji - delikatnie mówiąc - niespecjalnie komfortowej. Związek Artystów Scen Polskich wydaje jego kandydaturze miażdżącą opinię. A z boku wygląda to trochę tak, jakby urzędnikom wyczerpały się wszystkie mocne karty i z braku lepszego laku sięgnęli po najsłabszego w tej talii waleta. W dodatku Mieszkowski obejmuje stanowisko pod koniec sierpnia, praktycznie bez szans na skonstruowanie sensownego repertuaru na rozpoczynający się lada moment sezon. Ale od razu deklaruje współpracę z Krystianem Lupą, Moniką Pęcikiewicz, Pawłem Miśkiewiczem. - Będę się starał, żeby po dwóch latach można było powiedzieć: ten facet wypracował formułę, dzięki której do teatru przychodzi publiczność - zapowiada. Zaczyna jednak od dyskusyjnej decyzji - zwolnienia wybitnej aktorki Haliny Skoczyńskiej.

Dyżurny do odwołania

Szczerze? Kiedy zaczynał, nie wierzyłam mu specjalnie, chociaż miałam w pamięci podobne, całkiem udane transfery z krytyki teatralnej na dyrektorskie stanowiska. Mieszkowski wydawał się oderwany od rzeczywistości, trochę egzaltowany. Takiemu to wiersze pisać, a nie kierować potężną instytucją. Jego kandydatura zadziałała na zasadzie ostatniej deski ratunku. I mało kto dawał mu na starcie szansę na więcej niż jeden, góra dwa sezony.

I na początku wydawało się, że intuicja nie zawiodła - pierwszy sezon nie był wcale ciągiem artystycznych sukcesów. W dodatku półtora roku po objęciu stanowiska okazało się, że Teatr Polski ma 1,4 mln długu i pojawiła się pierwsza groźba odwołania dyrektora.

Znów, po zmianie władz zarządzających województwem, ruszyła karuzela nazwisk potencjalnych następców - tym razem z Lechem Raczkiem, Jerzym Stuhrem i Zbigniewem Zapasiewiczem w repertuarze. Mieszkowskiego bronili artyści - ostatecznie do rozwiązania umowy nie doszło. Sprawa ucichła, ale tylko na kilka miesięcy - w październiku 2008 roku ówczesny marszałek spotkał się z potencjalnym nowym dyrektorem - Waldemarem Zawodzińskim. I te rozmowy zakończyły się fiaskiem.

A przez kolejne lata ta huśtawka urzędniczych nastrojów wokół Teatru Polskiego trwała nadal, ze zmiennym natężeniem. Na początku stycznia ubiegłego roku, po kolejnej aferze związanej z zadłużeniem teatru, Mieszkowski nawet przez krótki czas formalnie przestał być dyrektorem. Nic dziwnego, że kiedy kilka tygodni temu znów pojawiły się pogłoski o jego rychłym końcu, długo nikt - łącznie z samym zainteresowanym - nie brał ich poważnie.

Wszystko jednak świadczy o tym, że tym razem jest to przymiarka jak najbardziej serio.

W artystycznej czołówce

To, co się przez te wszystkie lata zmieniło, to pozycja teatru. Artystyczne sukcesy przyniosły Polskiemu spektakle Jana Klaty ("Sprawa Dantona", "Utwór o Matce i Ojczyźnie") czy duetu Monika Strzępka - Paweł Demirski ("Tęczowa Trybuna", "Courtney Love"), współpracę z Krystianem Lupą ("Poczekalnia"), Agnieszką Olsten, Moniką Pęcikiewicz. W 2006 jego pozycja była gdzieś daleko za Wrocławskim Teatrem Współczesnym - z ogólnopolskiej perspektywy był właściwie niewidoczny. Dziś, jeśli chodzi o teatry dramatyczne, to Polski jest we Wrocławiu magnesem, który przyciąga publiczność, nie tylko tą miejscową. Z festiwali przywozi kolejne nagrody (uzbierał ich niemal półtorej setki) - ostatnią dla Bartosza Porczyka za rolę w "Dziadach" [na zdjęciu] Michała Zadary. W najgorszym wypadku swoimi spektaklami wywołuje gorące dyskusje i spory - jak przy okazji "Kronosu" Krzysztofa Garbaczewskiego. Nigdy nie nudzi.

Mówiąc o dwóch latach jako cezurze, pozwalającej wrócić Polskiemu do dawnej formy, Mieszkowski miał rację - od 2008 roku scena powoli, ale konsekwentnie wyrasta na jedną z najważniejszych w Polsce. Na taki prestiż pracuje się długo, cierpliwie i konsekwentnie. Tyle samo trwa budowanie zespołu, który dziś jest siłą tego teatru. Dziś w Polskim publiczność znajduje nowoczesny teatr, do którego zawsze przychodzi się z ciekawością. Budujący nowy pomost między klasyką a współczesnością. Dialogujący z rzeczywistością tu i teraz. Dotkliwy, prowokujący, czasem wręcz - bolesny. Bez tematów tabu. Wyprzedzający to wszystko, co istotne w publicznej debacie. I to wszystko jest w dużej mierze zasługą Krzysztofa Mieszkowskiego.

Następca odziedziczy problem

Rozumiem urzędników, którzy chcieliby mieć teatr bez długów, co przy jego dzisiejszym finansowaniu jest raczej niemożliwe - z frekwencją na widowni sięgającą powyżej 90 proc. Tu są potrzebne poważne decyzje - albo zwiększenie budżetu, albo ostre, bolesne cięcia, z rezygnacją z jednej ze scen włącznie. Bo braki w kasie Polskiego nie są skutkiem rozrzutności dyrektora, ale niedofinansowania tej sceny w wysokości 3 mln rocznie - taką diagnozę postawił były dyrektor ds. finansowych Grzegorz Stryjeński, wysłany do teatru przez urząd marszałkowski, żeby pilnować wydatków. Ostatecznie poświadczył, że ubiegły rok udało się w Polskim zakończyć z kilkudziesięciotysięcznym zaledwie długiem wyłącznie dzięki pięciomiesięcznej przerwie w pracy i ratunkowej, jednorazowej dotacji z Ministerstwa Kultury. Za nic nie chciałabym być w skórze dyrektora, który musi podejmować taką decyzję - rezygnować z działalności, która jest sensem istnienia teatru, albo powiększać dług w kasie.

Zmiana na stanowisku dyrektora niewiele tu pomoże - ewentualny następca Mieszkowskiego odziedziczy teatr z tym samym budżetem i tymi samymi problemami. I oby tylko.

Wiem, że nie istnieje taka waga, na której szalach można byłoby zmierzyć budżet i sztukę, żeby uzyskać optymalny balans. Dobrze byłoby jednak, żeby marszałkowscy urzędnicy obie te wartości zważyli tak, jak na to zasługują. Teatr to niezwykle delikatna materia. Zabić go można jednym podpisem. A odbudować później będzie piekielnie trudno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji