Artykuły

Poznań miał swój brand. Teraz myśle o wyprowadzce

- Poznań nie jest zainteresowany muzyką klasyczną i chyba czas się stąd wynieść - mówi Marcin Sompoliński, poznański dyrygent, twórca cykli muzycznych Speaking Concerts.

Alicja Lehmann: Poznań to miejsce, w którym muzyka klasyczna żyje?

Marcin Sompoliński: Kiedyś rozmawiałem na ten temat z prezydentem Ryszardem Grobelnym. Powiedziałem mu, że dawniej Poznań, jeśli chodzi o muzykę klasyczną, miał swój tzw. brand, markę. Był to program "W stereo i w kolorze", nadawany z auli uniwersyteckiej. Leciało to jednocześnie w "Dwójce" radiowej i telewizyjnej. Chodziła tam strasznie snobistyczna publiczność. Byłem już wtedy studentem. Chadzaliśmy tam z kolegami. Dla zabawy w przerwie symfonii klaskaliśmy, a cała publiczność klaskała za nami.

Marzy mi się, aby Poznań ponownie miał swój muzyczny brand. Nie zapominam oczywiście o konkursie Wieniawskiego, dzięki któremu wie o nas świat. Ale zależałoby mi na czymś, co odbywa się częściej i angażuje ludzi.

Ma pan coś konkretnego na myśli?

- Takim brandem mogłyby być Speaking Concerts. Gdy kilka lat temu próbowałem zarazić tym różne instytucje, wszyscy mówili, że to nie przejdzie, że nie da rady, że ludzie to barany i czegoś takiego nie zrozumieją. Nieprawda. Okazuje się, że jeśli traktujemy słuchacza poważnie i wymagamy od niego, to on jest za to wdzięczny. Zwróciliśmy się do miasta o pomoc. Przez kilka lat mieliśmy poczucie, że dla miasta jest to projekt ważny. Ale w tym roku odpadliśmy przy projektach trzyletnich. Musieliśmy więc złożyć wniosek na projekt jednoroczny i dostaliśmy 7 proc. aplikowanej kwoty, czyli 35 tys. zł. To zdecydowanie za mało, by myśleć o rozwoju. Odbyłem szczerą rozmowę z zastępcą prezydenta Poznania Dariuszem Jaworskim i powiedziałem mu, co na ten temat myślę.

Co mu pan powiedział?

- To była męska rozmowa i wolę nabrać wody w usta. Ostatecznie wzięliśmy te 35 tys., bo nie chcieliśmy zawieszać projektu. Ale coraz poważniej myślę o wyprowadzce z Poznania. Są dwa miasta w Polsce zainteresowane nami. Jednym z nich jest Wrocław. Bo dzięki grantowi ministerialnemu pojechaliśmy z tym projektem w Polskę i udało się go pokazać polskiej publiczności.

Co to są Speaking Concerts?

- To cykl przedstawień muzycznych, w których tłumaczymy słuchaczom, jak rozumieć dźwięki. Rozbieramy utwór na części. Nie opowiadamy jednak anegdot ani dyrdymałów. Przygotowując program, najpierw zastanawiam się na konkretnym problemem, robię scenariusz i dobieram utwory tak, aby mój wywód był logiczny.

Podczas jednego koncertu przedstawiamy jeden temat. Jestem dyrygentem i komentatorem jednocześnie. W trakcie przedstawienia gramy muzykę i pokazujemy film związany z danym tematem. Poznańskiej publiczności pokazaliśmy już m.in. Mozarta, Beethovena czy Chopina, a pod koniec czerwca Vivaldiego w "Czterech porach roku".

Dużo już pan tego nakręcił?

- Mamy zrealizowanych 30 tematów. Filmy zawsze robimy w miejscach związanych z kompozytorem lub utworem, który przedstawiamy. Na przykład robiliśmy koncert poświęcony requiem Mozarta, to byliśmy na cmentarzu w Wiedniu i w katedrze Szczepana, gdzie utwór był wykonywany. Albo kiedy robiliśmy materiał o Chopinie, byliśmy na cmentarzu Pere Lachaise w Paryżu. Gdy przedstawialiśmy Beethovena, zdjęcia kręciliśmy w Bibliotece Jagiellońskiej, gdzie były jego manuskrypty. Ostatnio w Poznaniu pokazaliśmy Vivaldiego i zdjęcia do odcinka o nim kręciliśmy w Wenecji. To kosztowne projekty, bo za wszystko musimy płacić. A licencje na zdjęcia potrafią nas wykończyć.

Co było najdroższe?

- Najwięcej zapłaciliśmy za pięciosekundowe ujęcie pomnika Fryderyka Chopina w Warszawie. Kosztowało nas to 600 zł. Najlepiej jest kręcić w muzeach, bo wtedy jedna licencja obejmuje wszystkie eksponaty zgromadzone w danym miejscu. Oszczędzamy, gdzie możemy. Kiedy przygotowywaliśmy "Święto wiosny" Igora Strawińskiego, pojechaliśmy do Teatru Champs-Élysées w Paryżu, gdzie miała miejsce premiera i słynny skandal [w maju 1913 r. podczas premiery, na widowni wybuchły głośne protesty i doszło do rękoczynów. Publiczności nie spodobało się nowoczesne podejście twórców baletu - red.]. W teatrze powiedzieli nam, że muszą mieć zgodę spadkobierców architekta. Wiedziałem, z czym to się je. Sprawdziłem, że teatr projektował jeden człowiek, relief u góry drugi, a plafon trzeci. Posłaliśmy im więc scenopis: ujęcie pierwsze, 18 sekund wejście bez reliefu. A ujęcie wewnątrz bez plafonu. W ten sposób zapłaciliśmy tylko spadkobiercom architekta.

Bardzo starannie dobieramy miejsca zdjęć i powód wyjazdów. Czasem na przygotowanie kilkunastu sekund trzeba poświęcić pół roku i wydać mnóstwo pieniędzy. Ale bez filmów Speaking Concerts nie mają sensu. Jeśli siedzi pani na sali koncertowej i podane przykłady widzi na ekranie, to jest uświadamiające. Rozszyfrowujemy utwory dla publiczności. Nie przekazujemy suchych danych, tylko mówimy, jak rozumieć dźwięki.

Sedno Speaking Concerts jest takie, że nie mówimy o dyrdymałach. Nie mówimy, ile symfonii napisał Haydn, ani w którym roku to zrobił. Takie informacje są ważne, ale każdy może je znaleźć w Wikipedii.

Myśli pan, że właśnie w ten sposób zachęci pan ludzi do przychodzenia na koncerty muzyki klasycznej?

- To tylko jeden ze sposobów. Formuła koncertu, taka, jaką znamy w tej chwili, tzn. idziemy do filharmonii i słuchamy utworu, to jest stosunkowa nowość w historii muzyki. Ma za sobą 200, 250 lat. Jednak być może jesteśmy właśnie świadkami zmierzchu tradycyjnego koncertu. To nie nastąpi za pięć, dziesięć czy trzydzieści lat, ale już w tej chwili się dzieje.

Co ma pan na myśli?

- Sytuacja na rynku muzycznym diametralnie zmieniła się wraz z internetem. Dostępność do najlepszych nagrań jest teraz praktycznie nieograniczona. Można też uczestniczyć w koncertach berlińskiej filharmonii, nie ruszając się z domu. Taką opcję dają platforma internetowa Digital Concert Hall, gdzie płacąc kilka euro możemy słuchać muzyki.

Potrzebujemy dość radykalnych i szybkich działań, aby publiczność do filharmonii przyciągnąć. Problem polega na tym, że tylko część społeczeństwa przejawia aktywność w poszukiwaniu kultury. Powinniśmy poszerzać tę grupę, jeśli chcemy w ogóle za trzydzieści lat mieć dla kogo grać.

- Speaking Concerts powstają w ramach fundacji Fabryka Sztuki, którą prowadzi pan ze swoim przyjacielem Pawłem Mazurem.

- Fundacja powstała w zasadzie przez przypadek. Paweł Mazur, który jest muzykiem, miał kiedyś bardzo poważną kontuzję ręki. A że gra na fortepianie, groziło mu, że nie będzie grał na tym poziomie co kiedyś. By jednak coś robić, stworzył własną firmę i jeździł po szkołach z programami muzycznymi. Firma nazywała się Wielkopolskie Biuro Koncertowe. I zaczęła hulać, a w międzyczasie ręka Pawła doszła do sprawności. Postanowił zamknąć działalność i wrócić do profesjonalnego grania. Wtedy się spotkaliśmy i postanowiliśmy razem ciągnąć ten edukacyjny pomysł. To było pięć lat temu i od tamtej pory jest Fabryka Sztuki.

I dla kogo gra?

- Stawiamy na ludzi z wyższym lub średnim wykształceniem. Ludzi już po studiach, pracujących. Ale chcemy też zainteresować nami gimnazjalistów. Dlaczego? Pamiętamy o tym, że generacja młodych w szkole nie miała muzyki. Dodatkowo obecnie mamy dużo świetnych projektów muzycznych skierowanych do dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym. Ale potem są ludzie, którzy decydują o samodzielnej partycypacji w życiu kulturalnym i o nich już się nie pamięta. Nie ma dla nich jeśli chodzi o muzykę klasyczną. Ta młodzież nam odpływa. Mówiłem to już byłemu ministrowi kultury Bogdanowi Zdrojewskiemu. I on to zrozumiał. A prezydent Poznania, Ryszard Grobelny, już nie. Co z tego, że inwestujemy wielkie pieniądze w programy dla dzieci, jeśli potem ten worek jest pusty i wszystko wycieka. Uważam, że nasz program jest misyjny i potrzebny. Okazało się, że wbrew temu, co prognozowano, Speaking Concerts to program, który odniósł wielki sukces. Mamy stałą publiczność, pełne sale.

Dzięki Speaking Concerts nawiązał pan kontakty m.in. z filharmonią szczecińską, która we wrześniu tego roku hucznie obchodzić będzie otwarcie nowo wybudowanego gmachu. Poprosili was o udział w ceremonii otwarcia, ale wcześniej już u nich graliście.

- Z Filharmonią Szczecińską spotkaliśmy się jakieś dwa lata temu na targach kultury zorganizowanych przez Narodowe Centrum Kultury. Byliśmy jedną z 20 fundacji, które wyłoniono spośród półtysięcznej rzeczy podobnych organizacji. To miał być taki mariaż kultury z biznesem. Dostaliśmy od nich zaproszenie w ramach programu "Nie boję się muzyki". Dogadaliśmy się, że jedno przedstawienie zagramy w Szczecinie. Był to program z cyklu Speaking Concerts pod tytułem "Ostatnie requiem, czyli M jak Mozart". Koncert świetnie został przyjęty. Graliśmy go w minionym sezonie. Pani dyrektor była zachwycona tym projektem i powiedziała nam, że na otwarcie nowego budynku chciałaby nas znowu gościć.

Co zagracie tym razem? Wiem, że chce pan połączyć historię ze współczesnością i do tego wszystkiego w jak najszerszym stopniu pokazać możliwości techniczne nowej sali.

- To poszło w takim "familijnym" kierunku, do którego ja nie do końca byłem przekonany. Ale ostatecznie cieszę się, że chcą nas w Szczecinie. Stanęło na tym, że przedstawienie będzie o budowie utworu muzycznego. Na głównej scenie będzie orkiestra symfoniczna, na kameralnej zespół, a cztery piętra wyżej będzie kwartet smyczkowy lub dęty, bo to jeszcze jest w fazie ustalania. W finale powiemy, jak zbudowany jest utwór muzyczny i z jakich elementów się składa. Wskażę też, jak rozwijało się to historycznie i dlaczego każda kolejna epoka buntuje się przeciw poprzedniej.

W muzyce zawsze jest tak, że nie ma oderwania od tradycji, bo przecież zawsze jest pięciolinia. Powiemy też, że muzyka to jest zawsze połączenie pokoleń. Dlatego chcemy wpleść w koncert bardzo ważną dla Szczecina postać prof. Jana Szyrockiego z Chóru Politechniki Szczecińskiej. To był znany, ceniony i wszędzie zapraszany dyrygent. Niedawno byliśmy w telewizji szczecińskiej i dostaliśmy od nich archiwalne materiały koncertów, którymi dyrygował. Równocześnie będzie więc odtwarzany na telebimie chór Szyrockiego, a orkiestra zagra na żywo. To będzie finał z jednej strony symboliczny, bo będzie mówił o tych trzech generacjach, a z drugiej strony wskaże na tradycje muzyczne Szczecina. I z trzeciej będzie projektem interaktywnym. Program będzie tak ułożony, że w pewnym momencie publiczność będzie decydowała, w którym kierunku pójdziemy dalej. Będzie biła brawo, a my zmierzymy, co się bardziej podobało, i w tym kierunku koncert będzie płynął.

Po powrocie ze Szczecina zabieracie się za coś nowego?

- Myślę o reaktywacji pięknego projektu "Muzyka w obozach zagłady". Robiliśmy to kilka lat temu, ze wsparciem środków unijnych. To był projekt polsko-niemiecko-izraelski. Brała w nim udział młodzież z tych trzech krajów. Graliśmy utwory, które wcześniej wykonywane były tylko w Oświęcimiu. To był maj 2013 r. Pojechaliśmy do Izraela i nigdy nie zapomnę wzruszenia i reakcji, jakie ten koncert wywołał. Graliśmy to też w Starej Rzeźni. Miasto wsparło projekt dość znaczną kwotą, dostaliśmy około 200 tys. zł. Ale mimo wszystko rozważam, że z Poznania trzeba się ewakuować. Dziś przecież nie jest żadnym problemem mieszkanie w Poznaniu i robienie projektów na przykład dla Gdańska.

Czyli w Poznaniu będziecie coraz rzadziej?

- Aż tak się nie wyniesiemy. Być może nie będziemy prosić ratusza o pieniądze. Złożyliśmy w Brukseli kolejny projekt i czekamy do sierpnia na jego rozstrzygnięcie. Jego tytuł to "Harnaś jest w Tobie". Chodzi o "Harnasie" Karola Szymanowskiego, które będą składały się z dwóch odsłon. Najpierw - speaking o Harnasiach. Tu jesteśmy już umówieni z Trebunimi Tutkami. To będą oryginalne utwory góralskie, do których Szymanowski "Harnasie" pisał. Już mamy zdjęcia z Londynu. I rozbierzemy te "Harnasie", powiemy, dlaczego Szymanowski je pisał, jak to powstawało, co robił i z kim. Pokażemy historię miłości Karola Szymanowskiego i Pawła Kochanowskiego, byli homoseksualistami. Plan jest taki, że pierwszą część koncertu zagramy 7 maja 2015 w auli uniwersyteckiej w Poznaniu. A potem, w trakcie przerwy, publiczność razem z Trebunimi Tutkami przejdzie do opery, gdzie obejrzy sceniczne, baletowe wykonanie "Harnasi". Udział w nim wezmą amatorzy, ludzie z castingów, którzy nie są profesjonalistami. To jest projekt polsko-czesko-słowacko-węgierski.

Nie odpuszcza pan i uparcie wierzy, że wciąż jest miejsce dla muzyki klasycznej?

- Oczywiście. Gdybym nie wierzył, że tak jest, musiałbym porzucić muzykę na dobre. Kiedy ruszaliśmy z cyklem Speaking Concerts, próbowałem zarazić tym projektem różne instytucje. Ale wmawiano mi, że ludzie takiej muzyki nie chcą i jej nie zrozumieją. To rzeczywiście nie jest projekt dla wszystkich, bo dla wszystkich znaczy dla nikogo. To jest cykl dla każdego, kto chce sobie zadać trochę trudu i pójść w inteligentny sposób za muzyką. I po spektaklach dostajemy e-maile: "Mózg mi dymił, ale wszystko zrozumiałem", albo "Poszedłem i kupiłem sobie płytę z Pasją".

Rozmawiała Alicja Lehmann

Marcin Sompoliński

ur. w 1964 roku w Gdyni. Ukończył klasę skrzypiec w Liceum Muzycznym w Gdańsku, potem studiował dyrygenturę na Akademii Muzycznej w Poznaniu u prof. Renarda Czajkowskiego. Był uczestnikiem kursów mistrzowskich m.in. w Lipsku, Stuttgarcie i Brixen. W 1993 roku otrzymał "Stypendium dla młodych twórców miasta Poznania". Dyrygował m.in. Wielkopolską Orkiestrą Symfoniczną, był kierownikiem muzycznym poznańskiego Teatru Muzycznego, a od 1993 roku jest szefem Orkiestry Symfonicznej Akademii Muzycznej w Poznaniu. Na uczelni pracuje od 24 lat, a od siedmiu jest jej profesorem. W 2013 roku podczas Festiwalu Filmów Edukacyjnych "Edukino" Sompoliński otrzymał główną nagrodę za film pt. "Być jak Mozart czyli Amadeusz w podróży".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji