Artykuły

Mąż i żona

Powiedzmy od razu, że wybór był bezbłędny, w poniedziałkowy świąteczny wieczór teatr telewizji pokazał "Męża i żonę", a cóż może być stosowniejszego na taką okazję, kiedy wystąpić wypada wesoło lecz godnie? Co do tego, że godnie, nikt nie może mieć wątpliwości - przecież to klasyka! A wesoło? Jakże mogłoby być inaczej - przecież to Fredro! Przecież to jego - jak powiada Boy - najdowcipniejsza i najwytworniejsza komedia. Otóż po obejrzeniu wczorajszego przedstawienia Bogdana Korzeniewskiego, które było na pewno dowcipne i na pewno wesołe, przypomnieć chyba warto, że z ową wesołością "Męża i żony" bardzo rozmaicie kiedyś bywało.

Najpierw zarzucano tej komedii, że jest "mało budująca", płocha, lekkomyślna, nieledwie cyniczna, wołano, że to wybryk niegodny wielkości Fredry. Później przeciwnie - zaczęto ją uważać za surową lekcję moralności, krwawo chłoszczącą satyrę, za bezlitosny obraz zgnilizny i rozprzężenia moralnego warstw uprzywilejowanych, które Fredro najostrzej osądza. Że taka interpretacja nie sprzyjała wesołości, nietrudno sobie wyobrazić. Sam Korzeniewski był przed kilkunastu laty twórcą słynnej "demaskatorskiej" inscenizacji "Męża i żony", ale w tej znakomitej skądinąd inscenizacji niewiele było wesołości, była raczej pewna kostyczność. Było to celne i odkrywcze kilkanaście lat temu, dziś, chwała Bogu, mamy już inne sprawy na głowie niż obnażanie przy pomocy "Męża i żony" arystokratycznej zgnilizny i Korzeniewski, świetny znawca Fredry, przywrócił tej komedii to, co najbardziej fredrowskie - śmiech. A że stać nas już chyba na to, żeby się Fredrą nie gorszyć - mogliśmy się śmiać swobodnie. Choć Korzeniewski - i słusznie - nie zrezygnował z zasadniczej myśli swojej dawnej inscenizacji: dalej nie wierzy (tak jak chyba nie wierzył i Fredro) w możliwość nawrócenia się tej czwórki, stąd ów finał, z którego jasno wynika, że po chwilowym wstrząsie w salonie hrabiny Elwiry wszystko potoczy się dotychczasowym trybem. Zgodnie z prawidłami salonu, gdzie nikt miłosnych igraszek nie bierze poważnie i zgodnie z prawidłowościami salonowej komedii. Z tym, że jak na salonową komedię trochę za mało było w tym przedstawieniu lekkości i elegancji. Tak, jakby i reżyser, i wykonawcy chcieli obniżyć jej ton, uszczuplić niewątpliwy przecież wdzięk jej bohaterów.

Wdzięku i elegancji nie dostawało zwłaszcza Zdzisławowi Wardejnowi, który doszczętnie spospolitował uwodzicielstwo swego Alfreda, a i Zbigniew Zapasiewicz nie czuł się chyba w roli Wacława najlepiej. Zupełnym zaskoczeniem było też obsadzenie Marty Lipińskiej w roli Elwiry. Marta Lipińska ma legiony zaprzysięgłych wielbicieli, ale pikanteria i wyrafinowanie, niezbędne w roli hrabiny Elwiry, z całą pewnością nie są jej aktorską specjalnością. W tej sytuacji z przyjemnością patrzyliśmy na Jolantę Bohdal, która zagrała Justysię może i stereotypowo, ale w zgodzie z naszymi wyobrażeniami o tym jak powinno się grać subretki. Ponarzekawszy sobie w ten sposób na obsadowe eksperymenty, powiedzmy przecież na zakończenie, że jednak bawiliśmy się dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji