Artykuły

My, Kiepscy

"Portugalia" w reż. Iwony Kempy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Recenzja Ewy Obrębowskiej-Piaseckiej w Gazecie Wyborczej-Poznań.

Nie umiem o tych spektaklach myśleć osobno. W obu - "Portugalii" i "Operze Kozła" [w poznańskim Teatrze Nowym] - jest ta sama prawda o nas: raz wyrażana językiem telenoweli z melodramatycznym finałem, raz wielką literaturą bez końca. W obu prawda dopada w knajpie. Przy wódce. W tańcu. I oba bolą

W poznańskich teatrach dramatycznych - Polskim i Nowym - zmienili się pod koniec zeszłego sezonu dyrektorzy: pierwszą scenę objął Paweł Szkotak, drugą - Janusz Wiśniewski. Oba teatry od kilku miesięcy pokazują swoje nowe twarze. Do obu warto chodzić. Wracać. Nie dla tylko dla rozrywki i nie po to, żeby sprawdzić, kto wygrywa w zawodach czy rankingach. Ale żeby się zdziwić, że można o tym samym świecie mówić dwoma różnymi głosami. I się w tym mówieniu spotkać. Wyraźnie pokazują tę "różnicę podobieństw" ostatnie premiery: "Portugalia" Zoltana Egressy'ego wyreżyserowana przez Iwonę Kempę i "Opera Kozła" na motywach powieści Horacego McCoya "Czyż nie dobija się koni?" w reżyserii Janusza Wiśniewskiego.

"Portugalia", czyli wódka do bólu

Usłyszałam, że to dobry spektakl. Tak dobry jak - stwierdzenie serio! - telewizyjni "Kiepscy". I coś jest na rzeczy: przy całym okrucieństwie i całej przewrotności tej lakonicznej recenzji.

Weszłam w "Portugalię" jak w masło, w jej bohaterów - jak w dym. Jakbym od zawsze znała Pinceta Leszka Lichoty, cwaniaczkowatego kolesia w lichym, dość szpanerskim dresiku, co do knajpy wpada jak burza, bo jest interesik do zrobienia, bo żony szuka, bo żonę chce zgubić, a nie może. Jakbym codziennie widywała Szatana Piotra Łukawskiego (niezwykła rola), który wrósł w stolik, w krzesło, w kieliszek i jego zawartość aplikowaną mimochodem, acz skwapliwie. Jakbym wciąż mijała na ulicy, nieco lękliwie, Buraka Piotra Kaźmierczaka - faceta, który najpierw da w pysk, a potem się zastanowi; faceta, który nie odpuści, jeżeli trzeba dać w pysk, a musi odpuścić. Jakbym wypiła już niejedną kolejkę u Gospodarza Rolanda Nowaka, bo to podła knajpa, ale dobra, bo jest; i on jest - solidna firma i ludzki gość (bardzo przekonująco zagrane, bardzo). Jakbym po wielokroć z pobłażliwym uśmiechem patrzyła na kolejny nieprzystojny wygłup Księdza Michała Kalety - żałośnie przerysowany, papuzio kolorowy, z niepotrzebnym przytupem (a to niespodzianka aktorska!). Jakby mnie wciąż żenowała ta sama Kobieta Katarzyny Węglickiej (tu aż się prosi o zdjęcie siedemdziesięciu procent zapędów farsowych).

Znam ich, widzę, spotykam, mijam, bywa, że wypijam wódkę, że przełykam pobłażliwe uśmiechy i dławię się zażenowaniem. Nie oglądam ich w "Kiepskich", bo mnie "Kiepscy" nie bawią. Ale jakaś potężna część nas (tak: nas) ogląda i bawi się - nie widząc, że to lustro, a może widząc i traktując je z akceptacją, przyzwoleniem albo ostateczną rezygnacją. Ja to lustro zobaczyłam na scenie Polskiego. Raz krzywe aż do przesady, raz tak przejrzyste, że raziło w oczy. I siebie "kiepską" też zobaczyłam: widzącą, akceptującą, przyzwalającą i zrezygnowaną - bo tak już jest, bo większość, bo wszyscy, bo co ja mogę. I przeraził mnie tekst Myszki Katarzyny Bujakiewicz (osobne brawa): która mówi "jakie to szczęście, że się nie zakochałam", kiedy wygodnicki bajerant Czaruś Jakuba Papugi z podwiniętym ogonem opuszcza wymarzoną prowincję i wraca do świetnie prosperującej w stolicy Żony Małgorzaty Neumann. Bo kiedy tak mówi piękna, młoda, zakochana dziewczyna, nie jest to już tylko gest samoobrony ani utracona niewinność. To cynizm, który się wsączył nie wiedzieć jak i nie wiedzieć kiedy. Przeniknął z "Kiepskich" do nas, a może jednak z nas do "Kiepskich". I nieprawda, że nie ma znaczenia skąd dokąd. Ma. Bo jakaś strzelba (nie tylko Czechowowska) w końcu wypala.

Chciałoby się bohaterów "Portugalii" zabrać na "Operę Kozła". Żeby się obudzili. Żeby drgnęli. Żeby się ruszyli... Ale przecież oni już tam są. To ta sama knajpa tak naprawdę. Tkwi się w niej na bezdechu albo krąży w opętanym tańcu bez tchu. W małym współczesnym miasteczku gdzieś na Węgrzech i w Los Angeles lat 30. zeszłego już wieku. Wszędzie. Zawsze. Wszystko jest powtarzalne. A my - melodramatyczni i tragiczni w jednym. I śmieszni, i straszni. Więc boli, bo przecież chcemy być mądrzy, dobrzy, piękni, a tylko bywamy. Jednorazowo.

Na zdjęciu: scena ze spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji