Artykuły

Ktoś musiał przecież zostać naszym hersztem, a ja się do tego nadawałem!

Ma 55 lat i poczucie humoru tak wielkie, jak dystans do siebie i sukcesów. O sztuce aktorstwa, życiowych przygodach i prywatnej "teorii względności" opowiada MIROSŁAW NEINERT, aktor i dyrektor Teatru Korez w Katowicach.

Podobno szykuje pan, panie Neinert, szumna imprezę urodzinową...

- A kto powiedział, że ma być szumna? Fajna ma być, wesoła i familiarna. Jak zawsze w spółce "Korez i przyjaciele". Udaję, że nie mam pojęcia, co mi kumple (i wrogowie) na benefis szykują, a trochę naprawdę nie wiem. W każdym razie, tytuł mamy: "Neinert 55, czyli mały gruby rulez!!!".

O ile słowo "rulez" do ciebie pasuje, bo - jak podaje słownik gwar miejskich - oznacza "rządzi", a ty rządzić umiesz i chyba lubisz, a tyle "mały i gruby" wzbudziły mój niepokój. Czy to zdrowe w czasach, gdy wszyscy lansują się na potęgę?

- Szczególnie, że jestem wysokim, szczupłym amantem, prawda? Przekomarzamy się, ale rozumiem, że pytanie jest poważne. Mogliśmy wymyślić jakiś przezroczysty tytuł, ale przecież to jest wieczór z przymrużeniem oka! To po co komu pompa? Po drugie, wygląd jest jednym ze składników mojego scenicznego warsztatu, którym - tak mi się wydaje - całkiem sprawnie operuję. A po trzecie, cholernie nie znoszę celebry. Tych ścianek, tych uśmiechów pod kamerę, tych zabiegów w stylu: "jestem boski, pan mnie zaangażuje". Nic mi do tego, kto jak walczy o role. Ja pokazuję siebie prawdziwego, nie udaję. Bo bym popadł w kompletną frustrację, a po co mi ona? Albo ktoś docenia moje aktorstwo, albo nie. W każdy razie - na castingi nie chodzę.

Może to błąd? Masz za sobą kilka udanych ról filmowych i telewizyjnych. W tym moje ulubione - Jurka "od długopisów" w filmie "Solidarność, Solidarność" i ojca Justyny w "Jesteś Bogiem".

- Cenię sobie rolę Cyryla w telewizyjnej inscenizacji sztuki Tadeusza Różewicza "Stara kobieta wysiaduje", do której zaangażował mnie Filip Bajon i realizacje Macieja Pieprzycy - "Fryzjera" oraz "Kaliber 9", które zaginęły gdzieś w telewizyjnych archiwach, a były kapitalnymi przedstawieniami. Osobny rozdział stanowi dubbing, do którego wlazłem zresztą poniekąd z ulicy i bez przygotowania, a który okazał się inspirującą przygodą. Praca samym głosem to jest coś, przez co aktor powinien przejść obowiązkowo. Zatem, kochane dzieci, ten miły, aksamitny głos, to ja - wujek Neinert.

Masz naturalną siłę komiczną i fantastycznie wykorzystujesz ją na scenie, ale czy nie kusi cię cięższy -jak to mówi młodzież - kaliber dramatu?

- Żebyś ty wiedziała, ile ja się takiego kalibru nagrałem w młodości... Kochana, to były same górne rejony: post-Grotowski, post-Kantor, cierpienie od pierwszej do ostatniej sceny. W końcu zrozumiałem, że repertuaru nie można dzielić na "dobry, bo tragiczny" i "gorszy, bo komediowy", a każde podniesienie kubka z herbatą musi być poprzedzone studiami aktorskimi! To ja, osobiście, wybrałem sobie takie, a nie inne emploi. Takie, w którym czuję się świetnie i które podoba się publiczności, choć jej nie schlebiam, co podkreślają recenzenci, a z czego jestem dumny. I niech mnie posądzą o pychę, ale powiem wprost: potrafię zagrać wszystko, bo wszystkiego na scenie dotknąłem. Mam 55 lat i określone warunki, więc gram postacie, których wieku ani postury ukrywać nie trzeba. Mam ogromną frajdę, obserwując, jak publiczność mięknie po pierwszych kwestiach moich bohaterów. Inna rzecz, że obserwacja widowni to jest materiał dla socjologa. Zwłaszcza wtedy, gdy gramy tzw. przedstawienia zamknięte, np. dla jakiejś korporacji. Nie uwierzysz, ale zanim każdy z pracowników zacznie się śmiać, to sprawdza, czy śmieje się prezes! No więc ja najpierw muszę rozbawić prezesa, ale jak już rozbawię, to dopiero jest satysfakcja...

Lubisz błyszczeć w takiej chwili?

- Lubię panować nad sytuacją i kierować emocjami widzów. Aktorstwo to także intuicja i refleks sytuacyjny. Lubię improwizować, co przydaje mi się w konferansjerce, którą uważam za jedną z trudniejszych form pracy na scenie. Nie lubię natomiast zabiegać o względy, pchać się na afisz czy szukać sztuk, po których, jak amen w pacierzu "powinienem" dostać Złotą Maskę. Może to wynika z lenistwa? A może z tego, że pochodzę z niezamożnej rodziny i uważam, że dostałem od życia więcej, niż mi się należało? W moim domu nie brakowało tylko książek, skoro więc dziś mam dobrą pozycję zawodową i zabezpieczenie materialne, to nie zależy mi na tym, żeby mieć więcej za wszelką cenę.

Smutek komika...

- Druga strona natury, po prostu. Mam poczucie humoru, lubię i umiem się bawić, ale nie żyję przecież na jakiejś komicznej planecie. A w realu różnie bywa i jest aż nadto powodów do poważnych refleksji. Mój pogląd na życie ukształtowały nie tylko doświadczenia, ale i literatura. Jestem z pokolenia fascynującego się w młodości poezją Rafała Wojaczka i powieściami iberoamerykańskimi, w których wszystko jest względne: czas, dobrobyt, szczęście. Doceniam to, co mam, życzę zdrowia sobie i najbliższym, a Korezowi - sukcesów.

Zawsze tak na świat patrzyłeś ?

- Przez całe życie doświadczałem, często nieświadomie, tej względności ocen, o której mówię... Dzieciństwo miałem fajne, spędziłem je na tzw. Ziemiach Zachodnich, gdzie moja mama, nauczycielka, otrzymała nakaz pracy. Urodziłem się w Żaganiu i wychowywałem na podwórku z dziećmi z różnych stron kraju. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w tym poniemieckim miasteczku niedawno żyli ludzie, dla których było ono prawdziwym domem. Zrozumiałem to potem, gdy wróciliśmy już do Chorzowa i zetknąłem się z tradycją Śląska, którego też przecież nie rozumiałem, bo jak... Ale zrozumiałem i sporo sobie przewartościowałem. Z tej fascynacji zrodził się, wiele lat później, "Cholonek", którego zagraliśmy w Korezie kilkaset razy i pewnie jeszcze długo pogramy... Podobnie ambiwalentnych odczuć doznawałem w młodości. W początkach lat 70. imprezowałem jak kto głupi, nie było rzeczy, której bym nie spróbował. Myślałem, że tak będzie do starości. Ale przyszedł stan wojenny, zabawa w teatr i łatwe życie się skończyły. Z kolegą kompozytorem zaczęliśmy występować w kościołach z poezją Jana Pawła II. Z dnia na dzień wpadłem w kompletnie odmienną rzeczywistość. Inni ludzie, inne środowisko, nawet w domu Lecha Wałęsy gościliśmy. Nagłe zwroty i nieoczekiwane zmiany akcji zdarzały mi się jeszcze wiele razy, nie dziw się więc, że "wiecznie wesoły Mirek Neinert" miewa czasem napady melancholii.

Nie dziwię się. I pamiętam czas, gdy montowaliście Teatr Korez, a wielu ludzi, odmawiało wam zawodowstwa. Pokochała was jednak publiczność.

- Dziś teatry prywatne też łatwo nie mają, ale wtedy, gdy startował Korez, na siłę wpychano go do grupy teatrów alternatywnych, offowych, amatorskich; nieważne zresztą, jak zwał. Chodziło o to, żebyśmy nie nazywali się profesjonalistami, bo przecież nie skończyliśmy studiów aktorskich. A że grają z przytupem i sukcesem? No, trudno, takie kuriozum, trzeba ich nauczyć pokory. Uratowali nas wierni widzowie, liczne nagrody i to, że nie mieliśmy ambicji organizacyjnych, choć artystycznych nie brakowało.

A od kiedy właściwie "mały gruby" rządzi?

- Nikt... nie pamięta. To była potrzeba chwili. Ktoś musiał po prostu tę artystyczną bandę okiełznać. Ot, i tak zostałem hersztem.

***

Mirosław Neinert: Czyż ja nie jestem przystojniejszy wżyciu niż na portrecie?

Zwany przez kolegów "ojcem-założycielem" Teatru Korez. Jest także pomysłodawcą i współorganizatorem dwóch szalenie popularnych przeglądów teatralnych: Katowickiego Karnawału Komedii oraz Letniego Ogrodu Teatralnego. Cecha charakterystyczna: mimo wrodzonej (i przestrzeganej) galanterii lubi być z rozmówcą po imieniu. Najszybciej przechodzi jednak na "ty" z każdym, kto choć raz był na spektaklu Teatru Korez i wyszedł z niego zachwycony.

Uwaga fani szacownego beneficjenta! Zbiórka 30 sierpnia o g. 20, na placu Sejmu Śląskiego w Katowicach

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji