Artykuły

Nuda z banałem

"Rigoletta" w reż. Marianne Berglöf w Teatrze Wielkim w Łodzi ocenia Jacek Marczyński.

O tej premierze w Teatrze Wielkim w Łodzi głośno było od miesięcy. Holenderski agent, który zamówił "Rigoletta" u poprzedniego dyrektora, za zerwanie umowy groził sądem, milionowymi karami, a nawet Trybunałem w Strasburgu. Nowa dyrekcja broniła się zaciekle, ale w końcu poległa i straciła stanowisko. Premiera odbyła się, a najmniej z tego skorzystała publiczność.

Agencja Supierz Artist Managment zamawia w polskich teatrach inscenizacje, by je obwozić po holendersko-niemieckich miasteczkach. Realizację powierza własnym artystom, bo prezentuje w myśl swych założeń "spektakle operowe we współczesnej adaptacji". Współcześnie nie znaczy oryginalnie, o czym można się przekonać w Łodzi.

Cóż z operowym szlagierem, jakim jest "Rigoletto" Verdiego, uczyniła reżyserka Marianne Berglöf? Oczywiście przeniosła XVI-wieczny dwór księcia Mantui do naszych czasów. To pomysł straszliwie banalny, od dziesięcioleci ciągle ktoś w świecie przebiera bohaterów tej opery we współczesne stroje, mieliśmy taki spektakl i u nas (Opera Bałtycka, 1990, reż. Kari Vilenius).

Ale nawet powielając wyświechtane pomysły, trzeba wiedzieć, po co się to robi. Płatny morderca Sparafucile może mieszkać w blaszanym kontenerze, a niewinna Gilda ukrywać się w obskurnym pokoiku podrzędnego hotelu. Na takich interpretacjach "Rigoletto" Verdiego nie ucierpi, jeśli służyć będą innemu spojrzeniu na to dzieło. W łódzkim spektaklu nic z nich nie wynika.

Przez dwie i pół godziny oglądamy natomiast przykłady reżyserskiej bezradności. Na balu u księcia, przemienionym w kostiumową orgietkę cynicznych playboyów, wszyscy snują się bez ładu. Ze sceny wieje nudą i niczego nie zmienia zdarcie odzienia ze statystki, by pokazać jej nagą pierś. Później bohaterowie, zamknięci na scenie w małym pudełku (pokoik Gildy), usiłują coś interpretować, każdy to robi na własną rękę i z miernym skutkiem. Dramatyczny moment, gdy Rigoletto błaga o oddanie mu porwanej córki, rozegrano na proscenium, przy opuszczonej kurtynie, a chór, patrzący, jak wije się on po podłodze, wydaje się być znudzony takim zachowaniem. Chór zresztą przeniesiono wprost z amatorskiego teatrzyku (obowiązująca zasada poruszania się: dwa kroki w lewo, dwa w prawo), a główni bohaterowie są absolutnie bezbarwni. Książę to nijaki facet w szarym garniturze i nie wiadomo, dlaczego lgną do niego kobiety, a w skomplikowane relacje Rigoletta ze światem reżyserka w ogóle nie starała się wniknąć.

Mało wyrazista jest także strona muzyczna. Tadeusz Kozłowski poprowadził orkiestrę poprawnie, ale jest to Verdi bez emocji i wiary, że jego muzyka może kryć w sobie tyle dramatyzmu. Co gorsza, dyrygent nie poskromił śpiewaków przed nadmiernymi popisami. A przecież nie można partii Gildy wzbogacać tyloma ozdobnikami, gdy ma się wyraźne problemy z tzw. podparciem górnych dźwięków (Joanna Woś). Nie wolno księciu pozwalać przeciągać ponad miarę wysokich nut, gdy śpiewa on tak siłowo (Krzysztof Bednarek).

Najbardziej jednak żal Zenona Kowalskiego (Rigoletto). Samotny na scenie, bez żadnej pomocy reżyserskiej, usiłuje stworzyć postać perfidnego, a w gruncie rzeczy samotnego i nieszczęśliwego błazna. Była szansa na prawdziwą kreację, ale na pewno nie w tej inscenizacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji