Damy i Huzary czyli trzy razy sztuka
Ależ Gruda zrobił przedstawienie! Całe skrzące się dowcipem, pełne lekkości i komediowego wdzięku. Całe w atmosferze wielkiej fascynacji. Komu się wydawało, że po wieloletniej tradycji scenicznej i setkach uczonych rozpraw nietrudno zakończyć obrachunki fredrowskie, przekonał się, że jest w błędzie. To prawda, że i ostatnio - jak w bajce o Pawle i Gawle - robiono je na różne sposoby, nie powtarzając wprawdzie środkami teatralnymi wiekowego sporu o miejsce komediopisarza, niemniej przecież ciągle oscylując pomiędzy świątobliwo - pomnikowo - narodową interpretacją tej twórczości a dziwacznymi, nie zawsze sprawdzonymi pomysłami. Dwa lata temu na przykład odbywał się warszawski show z muzyka Seweryna Krajewskiego, z którego cierpliwy recenzent uciekł, gdyż ów tytuł "Gwałtu, co się dzieje!", brzmiał mu uszach w prawdziwie minorowej tonacji. Wcześniej nieco, jak wieść niesie, właśnie z okazji "Dam i huzarów" Hanuszkiewicz miał się umocnić w przekonaniu o konieczności zawarcia stałego kontraktu z Kurylewiczem, bo klasa i w ogóle! Cóż nas jeszcze może zaskoczyć w tak przedziwnych, licznie szafowanych przez sceny a różnych w efekcie sytuacjach? Bledną w nich cyrkowe wyczyny Gucia-Olbrychskiego, nie dziwi Aniela przebierająca jabłka w sianie. Inscenizatorom pozostaje po prostu Fredro. Nie Fredro "nowoczesny" poprzez antyiluzjonistyczną dekorację i zerwanie z historycznym kostiumem epoki, lecz Fredro dzisiejszy, ergo bawiący nas tak samo doskonale, jak ongiś zachwycał naszych przodków. Jak się podobał choćby u Jaracza. Taki ma właśnie charakter recenzowany spektakl, w którym reżyser wybrawszy przetarty, odbrązowiony szlak nie starał się zeń zboczyć, ale wypełnić sarmacko-huzarskie sceny immanentną treścią aktualnego poczucia humoru. Czerpiąc z tej najprostszej szansy, Gruda przedstawia wspaniałą sztukę, pełną niespodzianek i indywidualizmu reżyserskiego, a jednocześnie tak bardzo fredrowską, więc nie satyryczną, nie groteskową czy moralizatorsko-społeczną, ale po prostu kipiącą świetną, subtelną zabawą. Sztukę, która chce zarazem zadziwić wirtuozerią warsztatową.
Efekty tkwią tu rzeczywiście w mistrzostwie manipulowania arsenałem środków wyrazu artystycznego, które zawsze będąc w zasięgu ręki reżysera, hojnie obdarzają scenę Teatru Polskiego wielomiarowością koncepcji. Jest nią przede wszystkim zagęszczenie obrazu sytuacjami pozwalającymi pokazać cały wachlarz urlopowych scen huzarskiego życia. Czego tu nie ma! Negliż znudzonego bractwa i polowanie na drewnianych koniach, śpiewki myśliwskie, menaż i nawet mało przyzwoite gry. Wszystko to jednak nic nie znaczy z chwilą pojawienia się dam, kiedy to w ruch idą nie tylko sprzęty, części garderoby i rekwizyty hulaszczego życia kawalerskiego, ale również poruszone zostaną zamiarem ożenienia Majora, żołnierskie wyobrażenia o wolności, szabelce i koniku. Coraz większa ilość elementów obrazu w miarę przesuwania się scen jest jednak zawsze podporządkowana duchowi komedii i jej postaciom, dzięki czemu na jednej płaszczyźnie współistnieją dynamicznie różne typy komizmu. Komizm słów już to łączy się z komizmem postaci i sytuacji, już to się odeń oddziela, a nawet przeciwstawia jeden drugiemu, powodując gwałtowne spięcia humorystyczne i serdeczną reakcję widzów. Śmieszy powaga musztry, w czasie której Grześ potrafi machać przed nosem Porucznika wyciorem od armatki i pełne dostojeństwa przemówienie Majora do dam, ilustrującego zachowaniem fragmenty ciężkiej bitwy. Jakże zabawna staje się wzajemna, często zmieniająca się stronami kokieteria subretek i żołnierzy, ceremonia przygotowania do strzału ciężkiego moździerza, dającego się podnieść... w jednej ręce, i głównie eksponujące treść komedii dwukrotne przemiany bohaterów. Aż dziw bierze, że w całym bogactwie osiągnięte zostały one u Grudy poprzez tę samą cechę żołnierskiej bufonady, na którą z iście kobiecą przenikliwością zastawiono sidła pochlebstwa. Dostają się w potrzask te huzary w kolejności prawie zbiórkowej i w takiej, odkrywszy zgubę zalotności, zeń się wydostają.
Główny nacisk położono jednak na aktorstwo, stwarzając mu w tak pomyślanej formie nie byle jaką okazję do wydobycia pełni wszystkich atrybutów rzemiosła. O aktora zadbano z należytą troską. Scenograf, Jan Banucha, ubrał huzarów w historyczne, połyskujące srebrem szamerowań przy rzęsiście oświetlonej scenie, mundury. Damom dał bajecznie kolorowe kostiumy, również na militarnych ubiorach wzorowane. Gruda natomiast wystawiając utwór właściwie pozbawiony ról solowych, nie omieszkał wszystkim wykonawcom razem i każdemu z osobna dać pole do popisu. W partiach zbiorowych środki aktorskie poddane zostały gradacji. Od nagromadzenia ruchu, tak świetnie umożliwionego w stylowo obojętnym, ale bardzo funkcjonalnym poprzez wielość drzwi wnętrzu, od gestu mimiki i głosu podczas zabaw huzarskiej braci, do całkowitych wyciszeń scen zaskoczenia odwiedzinami czy odkryciem intrygi. W scenach kameralnych siostry Majora (Irena Grzonka, Barbara Martynowicz, Anna Korzeniecka) mają zróżnicowane statycznie odruchy mimiczne i brzmienie głosu, dające urokliwe efekty w czasie kłótni. Huzary - na odwrót - grają role rosnące w środkach wyrazu, przy czym każdy z nich inny. Ociężały, jowialny Major (Jerzy Kownas) pod urokiem Zosi nabiera przedziwnej lekkości, wykorzystując znane lecz ciągle niezawodne strony swojej vis comica. Rotmistrz - Janiszewski przez cały czas jest stateczny, nieustępliwy i nawet śmiech przychodzi mu z pewną powagą. Ale zniewolony męskimi upodobaniami Anieli, powtarzając z przejęciem słowa o "rzadkiej kobiecie", zaczyna w końcu chodzić po scenie (brawo panie Bohdanie!)... jak koń kawaleryjski. Porucznik (Zbigniew Szczapiński) - swawolny amant, za którego mundurem panny sznurem, ale romantyk wobec Zosi. Kapelan pułkowy (Józef Jachowicz) - filut w kręgu koleżków zapominający o sutannie, przy damach jednak franciszkańsko nieśmiały. Grzesia, mogącego obserwować flirty przełożonych, cała ta historia wyraźnie bawi. I Rembo jest przepyszny w tyradzie o rogach jelenich. Wszyscy razem zaś opętani czarem żołnierskiego świata. Jak Małgorzatka z piosenki, którą to rzecz cała kończy się i zaczyna.
Casus Grudy to nie tylko zaskoczenie, ale i pewne zakłopotanie zarazem. Jak go sklasyfikować. Jakie wyznaczyć mu miejsce?
Nie do trzech razy sztuka, ale po trzykroć sztuka - Gruda parafrazuje własną twórczością ogólną tendencję (a może nawet już modę) teatrów szczecińskich usiłujących dotąd robić wszystko, aby nie zadziwić nowością repertuarową. Przymierzał się bowiem ów reżyser z powodzeniem do Fredry niejednokrotnie, między innymi tu, w grodzie Gryfa, przed laty, kiedy o teatrze na Zamku szczeciniakom się jeszcze nie śniło.