Artykuły

Dyrektorzy do dymisji, czyli wasalizacja teatrów

Po dymisji Skolmowskiego i Mieszkowskiego żaden dyrektor teatru nie może czuć się pewny. Ani taki, który prowadzi teatr artystyczny i odnosi sukcesy na świecie, ani taki, który jest świetnym menedżerem i umie na teatrze zarabiać - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

W ciągu kilkunastu dni na dwóch krańcach Polski lokalne władze samorządowe postanowiły odwołać dyrektorów dwóch dużych instytucji artystycznych. W Białymstoku zarząd województwa podlaskiego rozwiązał umowę z Roberto Skolmowskim, szefem nowej Opery Podlaskiej, we Wrocławiu tamtejszy urząd marszałkowski wszczął procedurę odwołania Krzysztofa Mieszkowskiego, dyrektora Teatru Polskiego.

Żeby produkować spektakle, trzeba się zadłużać

Te dwa teatry są na przeciwległych biegunach życia kulturalnego. Otwarta dwa lata temu Opera i Filharmonia Podlaska dopiero szuka swojej tożsamości. Jej repertuar jest eklektyczny, obok opery i koncertów symfonicznych są w nim bajki dla dzieci, musicale i komercyjne koncerty.

Z kolei Teatr Polski to jedna z najbardziej cenionych scen teatralnych w Polsce, stały gość krajowych i zagranicznych festiwali. Współpracuje z nim czołówka polskich reżyserów: Jan Klata, Krystian Lupa, Michał Zadara, Monika Strzępka.

To, co je łączy, to dług strukturalny - oba teatry dostają od swoich organizatorów dotacje, niewystarczające na utrzymanie. W każdym brakuje blisko 3 mln zł. Aby produkować nowe spektakle, muszą się zadłużać. Polski ma w tej chwili 800 tys. zł długu, Opera Podlaska - ponad 5 mln zł, w tym 3 mln zł kredytu. W obu przypadkach bezpośrednim powodem odwołania dyrektora jest fatalna sytuacja finansowa i złe zarządzanie. Coraz wyraźniej jednak widać, że to nie dyrektorzy źle gospodarują publicznymi pieniędzmi, ale władze nie wywiązują się z obowiązku wspierania swoich instytucji.

Teatr, który nie gra? Porażka

Wystarczy przyjrzeć się sytuacji w Operze Podlaskiej. Studium wykonalności - podstawowy dokument, na bazie którego planuje się każdą inwestycję i późniejsze jej utrzymanie, zakładał, że dotacja dla Opery w 2013 roku wyniesie ok. 20 mln zł i co roku będzie zwiększana o pół miliona. Tymczasem łączna dotacja z Ministerstwa Kultury, urzędu marszałkowskiego i urzędu miasta, zamiast rosnąć, spada: w 2012 roku, kiedy Opera inaugurowała działalność, wynosiła 19,5 mln zł, dwa lata później spadła do 18,5 mln zł, czyli 2,5 mln zł poniżej poziomu przewidzianego w studium wykonalności.

W Teatrze Polskim nie było studium wykonalności, bo to instytucja działająca od dawna, jest za to analiza, który wykonał Grzegorz Stryjeński, zastępca dyrektora do spraw finansowych. Teatr zatrudnił go w odpowiedzi na żądanie urzędu marszałkowskiego, aby finansami zajął się profesjonalny menedżer (Mieszkowski z zawodu jest krytykiem teatralnym).

Stryjeński miał opracować program naprawczy finansów sceny, tymczasem napisał raport, w którym wykazał, że teatrowi brakuje co roku blisko 3 mln zł na bieżące koszty utrzymania (w sumie teatr dostaje od marszałka i ministra kultury ok. 10 mln zł, dotacja ministerialna idzie na działalność artystyczną).

W ubiegłym roku udało się zmniejszyć zadłużenie, ale teatr nie grał przez kilka miesięcy i przesunął nowe premiery na następny sezon. Z punktu widzenia urzędników wszystko się zgadzało, jednak z punktu widzenia życia kulturalnego była to porażka. Teatr, który nie gra, nie wypełnia swojej misji publicznej. Nie mówiąc już o tym, że pozbawieni spektakli aktorzy żyją na gołej pensji, która w teatrach jest niska (teatry płacą im dodatkowo za każde przedstawienie).

Misja - zarabianie pieniędzy?

Zarówno Mieszkowski, jak i Skolmowski wielokrotnie monitowali swoich organizatorów w sprawie zbyt niskiego finansowania, ale ci, zamiast szukać dodatkowych pieniędzy w budżecie, żądali większych oszczędności. A kiedy to nie przynosiło rezultatu, nasyłali kontrole.

Od lektury protokołów pokontrolnych jeży się włos na głowie, jednak nie z powodu zaniedbań teatrów, ale ignorancji kontrolerów. Na przykład "rewizorzy" z wrocławskiego urzędu marszałkowskiego zarzucili Mieszkowskiemu, że na trzy ostatnie premiery kosztujące łącznie blisko 1 mln zł sprzedano tylko 23 bilety, co przyniosło teatrowi 1800 zł wpływu. Czyżby nie wiedzieli, że na premiery zwyczajowo rozdaje się zaproszenia, a potem teatr powtarza spektakle, często przez wiele sezonów?

Z kolei w Białymstoku kontrolerzy rozliczali Skolmowskiego z rzekomej straty na produkcji "Traviaty". Spektakl kosztował blisko 1,5 mln zł, a wpływy wyniosły pół miliona mniej. Problem w tym, że uwzględnili tylko pierwszy sezon eksploatacji przedstawienia, tak jakby "Traviata" miała w następnym sezonie zejść z afisza.

Równie absurdalne są rady urzędników, jak oszczędzać w teatrze. Marszałek województwa podlaskiego Jarosław Dworzański, ogłaszając rozwiązanie umowy ze Skolmowskim, powiedział, że jego następca będzie musiał ograniczyć klasyczną scenografię na rzecz tańszych technik multimedialnych oraz organizować występy gwiazd estrady. - To się zapewne bardziej opłaci - wyjaśnił marszałek, dając dowód, że nie rozumie, do czego powołana jest publiczna instytucja kultury i na czym polega jej misja. Na pewno nie na zarabianiu pieniędzy.

Trzymany w kleszczach dyrektor nie będzie podskakiwał

Dymisja Skolmowskiego jest w tym kontekście szczególnie absurdalna, ponieważ akurat ten dyrektor świetnie radził sobie od strony komercyjnej. Opera Podlaska nie słynie z wybitnych premier, ma za to frekwencję na poziomie 200 tys. widzów rocznie - jedną z największych w tego typu instytucjach w Polsce.

Dla porównania Teatr Wielki w Poznaniu, który dostaje 7 mln zł więcej dotacji od białostockiej opery, odwiedziło w ubiegłym roku 85 tys. widzów, choć Poznań to większe miasto. Skolmowski miał także rekordowe wpływy - 9 mln zł ze sprzedaży biletów, wynajmu sali. W oczach urzędników okazało się to jednak niewystarczającym osiągnięciem.

Władze samorządowe wmawiają opinii publicznej, że nie mogą spełnić oczekiwań instytucji kultury, bo w budżecie brakuje pieniędzy. Nie jest to do końca prawda, bowiem na inne przedsięwzięcia, na przykład związane z promocją, wojewódzkie samorządy nie szczędzą środków. Dolnośląskie wyda aż 66 mln zł na budowę internetowego portalu o regionie e-DolnySlask.

W rzeczywistości zaniżanie dotacji jest władzom na rękę. To dobry sposób, aby kontrolować podległą instytucję. Trzymany w kleszczach dyrektor nie będzie podskakiwał, wystawiał kontrowersyjnych sztuk, krytykował polityki lokalnych władz.

Niechcący między wierszami przyznał to marszałek województwa dolnośląskiego Radosław Mołoń, który krytykując Mieszkowskiego za zadłużanie Teatru Polskiego, powiedział tak: "Wolałbym taki scenariusz, kiedy [dyrektor Mieszkowski] przychodzi do mnie i mówi: "Panie marszałku, zapłaciłem już za prąd, wodę, śmieci, wynajem, czyli wszystkie koszty stałe, i nie mam teraz za co grać. On tego nie robił. A byłaby wówczas inna sytuacja".

Marszałek daje więc do zrozumienia, że gdyby dyrektor ukorzył się i poprosił o wsparcie na nowe premiery - dostałby je. Tylko że nie ma to nic wspólnego z niezależnością instytucji kultury wpisaną w ustawę o działalności kulturalnej. Dyrektor staje się tutaj wasalem urzędnika, który może mu pomóc lub nie. Pod warunkiem oczywiście, że ten wcześniej zapłaci rachunki.

Urzędnikom nic nie grozi za głodzenie teatru

Podobne problemy ma większość teatrów w Polsce. Kontrakty dyrektorskie, które miały uregulować relacje między dyrektorami a organizatorami, okazały się fikcją - nakładają na dyrektorów całą listę obowiązków: określoną liczbę przedstawień w roku, liczbę widzów, premier itd., natomiast nie gwarantują środków na realizację.

Fikcją jest też zapis ustawy o działalności kulturalnej, który zobowiązuje samorządy do pokrycia kosztów utrzymania i działalności instytucji kultury. Organizatorzy mają to w nosie. Urzędnikom nic nie grozi za głodzenie teatru, natomiast dyrektor za złamanie dyscypliny finansów publicznych może zapłacić rozwiązaniem kontraktu, a nawet zakazem pełnienia funkcji związanych ze środkami publicznymi. Ta dysproporcja w relacjach artyści - władza będzie zawsze prowadziła do kryzysowych sytuacji, jak w przypadku Wrocławia i Białegostoku.

Prezes ZASP Olgierd Łukaszewicz, broniąc dyrektora Mieszkowskiego, napisał, że obecny spór jest zasadniczy dla rozumienia w Polsce odpowiedzialności samorządów za powierzone im instytucje.

Nie mam złudzeń, że zmieni on świadomość urzędników, może jednak doprowadzić do korekty prawa, tak aby lepiej chroniło instytucje przed arbitralnymi decyzjami urzędników.

Jedno jest pewne: po dymisji Skolmowskiego i Mieszkowskiego żaden dyrektor instytucji nie może czuć się pewny. Ani taki, który prowadzi teatr artystyczny i odnosi sukcesy na świecie, ani taki, który jest świetnym menedżerem i umie na teatrze zarabiać. Obie umiejętności to za mało dla naszych panów i władców.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji