Fredro bez elegancji ale prawdziwy
TRZYDZIEŚCI lat temu, na inaugurację sezonu w Teatrze Miejskim w Słupsku, wystawiono uroczyście komedię Aleksandra Fredry "DAMY I HUZARY". Było to wówczas takie wydarzenie, że do Słupska napłynęły depesze gratulacyjne od wybitnych ludzi teatru polskiego: Juliusza Osterwy, Teofila Trzcińskiego, Emila Chaberskiego, Józefa Karbowskiego. Dziś premiery płyną za premierą, jest to już zwyczajny chleb powszedni, a koszalińskie przedstawienie tej samej komedii przeszło jakoś bez echa. Nie było wydarzeniem, chociaż rzeczywiście zasługuje na uwagę dlatego, że jest rzetelnie pomyślane i sprawne aktorsko.
Reżyserował je Józef Gruda, wielokrotny laureat nagród festiwalowych w Toruniu, między innymi za "Zemstę" Fredry, którą wprawdzie, wespół z Adamem Kilianem, bardzo przerysował, ale - jak się okazało - trafił w owym czasie do odbiorców taką właśnie interpretacją.
Przyznaję, bałam się, że i w koszalińskim przedstawieniu "Dam i huzarów" znajdę coś z tego przerysowania, które bawi niekiedy Józefa Grudę w pracy reżyserskiej. Były to obawy płonne. Józef Gruda potrafi zdać sobie sprawę z możliwości zespołu, potrafi aktorami należycie pokierować - i umiejętnie wykorzystać ich wady i zalety.
Wielbicielom teatru sylwetka tego reżysera nie jest obca. Przed laty, podczas dyrekcji Tadeusza Aleksandrowicza, przygotował w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym urocze, dowcipne przedstawienie "Igraszek z diabłem" Jana Drdy, z niezapomnianym Czesławem Lasotą w roli Pustelnika. Przedstawienie to przypomniało mi się teraz, w czasie premiery komedii Fredry "Damy i huzary". Sprawiło to nie tylko nazwisko reżysera, ale podobny nerw w prowadzeniu intrygi, dowcip sytuacyjny, którym reżyser nie gardzi i zręcznie zaaranżowane sceny zbiorowe.
W tym przedstawieniu reżyser przede wszystkim bawi się Fredrą i pozwala nam się dobrze bawić. Jest to zaleta główna przedstawienia. Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik, Grzegorz i Rembo nie gardzą piosenkami, które znamy z dzieciństwa, z domowych tradycji. Piszę o piosenkach, bo nie ma tu jednego motywu. Kazimierz Rozbicki pozwolił sobie i na to, aby pośpiewano "Pojedziemy na łów, na łów..." i aby przypomnieć sobie Małgorzatkę, która za górami i lasami tańcowała z huzarami. Jest to sympatyczne w przedstawieniu, wcale nie utrzymanym w ramach wielkich narodowych tradycji, ale jednak do nich wracającym, choćby w owych motywach piosenek. Bo poza tym Józef Gruda wcale nie pragnie, abyśmy wynieśli z przedstawienia odczucia elegancji. Jeżeli siedem pań zajeżdża do domu, w którym kwateruje sześciu huzarów, wszystko tam się może zdarzyć.
Stąd też celowo chyba przedstawiono sytuacje niedwuznaczne. I one nie rażą, nie są niesmaczne. Aktorzy tak rozgrywają te sceny, że bardziej denerwuje intryga pani Orgonowej, aniżeli atmosfera, jaka panuje w domu Majora. Fredro jest w tym spektaklu krwisty, nieelegancki, ale Fredro prawdziwy. Można się rzeczywiście komedią zabawić.
Jest to oczywista zasługa zarówno reżysera przedstawienia, jak i scenografa, Barbary Jankowskiej. Jak przystało na tekst Fredry, nie zrobiła ona projektu eleganckiego saloniku, ale właśnie odarła go z wytworności. Napisy na drzwiach, bardzo są zabawne, zwłaszcza, ze znamy zamiłowanie naszych rodaków do pompatycznych napisów. Łagodzi to wszystko piękny kilim, jaki pojawia się na głównej ścianie w ostatnim akcie.
Zbyt dłuży się początek trzeciego aktu, ale jako całość przedstawienie jest dowcipne, sprawne. I nie celebrowane, jak to się często zdarza. Aktorzy doskonale czują się w swoich rolach. Podobała mi się bardzo Wela Lam w roli pani Orgonowej, chociaż odrobinę zbyt ostro gra w pierwszych scenach. Ale znakomita jest w sztuce, podobnie jak i Zofia Grabska (pani Dyndalska); Urszula Jursa (panna Aniela), która bardzo zręcznie rozgrywa dość dwuznaczne sceny, i pełna wdzięku Zofia Ewy Szczecińskiej. Anna Chitro, Małgorzata Pereta i Maria Dłużewska to sympatyczne służące: Józia, Zuzia i Fruzia.
Na uwagę zasługują w rolach męskich: Władysław Madej jako Rotmistrz, Marian Szczerski - Major, Feliks Woźniak w roli Grzegorza i Zbigniew Grabski - Rembo. Mieczysław Błochowiak w roli Kapelana ma momenty bardzo udane i sądzę, że znakomicie rozwinie swoją postać pa kilku spektaklach. Tylko Andrzejowi Okszy brak wdzięku, którego wymaga rola Edmunda.