Artykuły

Był piękny

- Powiedziałabym, że on miał sadystyczne poczucie humoru. I uważam, że to był jeden z jego największych atutów. W młodości, gdy Marek był piękny jak młody Bóg, i w dojrzałym życiu, gdy stracił już swój dawny wygląd, dowcip stanowił o jego niepowtarzalnym seksapilu - MARKA PEREPECZKĘ wspomina jego żona Agnieszka Fitkau.

Rozmowa z Agnieszką Fitkau-Perepeczko [na zdjęciu] o jej mężu:

Marka Perepeczkę po raz pierwszy zobaczyła pani w dziekanacie warszawskiej PWST i ...

- ... zrobił na mnie piorunujące wrażenie. On twierdził, że ja na nim też. Gdy okazało się, że nie zostałam przyjęta do szkoły, bardziej martwiłam się tym, że stracę chłopaka, który mi się tak spodobał. Może więc był to rodzaj miłości od pierwszego wejrzenia?

Tworzyliście niebanalny i niekonwencjonalny związek, czego dowodem jest to, że mieszkaliście osobno.

- Oboje szanowaliśmy swoją wolność i niezależność. A fakt, że nie mieszkaliśmy razem, wcale nie oznaczał, że nie byliśmy sobie bliscy. Wręcz przeciwnie, bardzo się kochaliśmy, przyjaźniliśmy i mogliśmy na siebie liczyć w każdej sytuacji. Byliśmy w stałym, codziennym kontakcie. Jeśli nie mogliśmy się zobaczyć, rozmawialiśmy ze sobą przez telefon. Godzinami, dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Spędziliśmy ze sobą 40 lat życia, nie licząc moich australijskich wyjazdów. Na wiele sobie pozwalaliśmy. Gdy podobał mi się jakiś mężczyzna, mówiłam o tym Markowi.

I co on na to?

- Odpowiadał: "Widzę, widzę". Mogliśmy sobie na to pozwolić, bo stało za nami tyle lat i wielka przyjaźń oraz kolosalny sentyment.

Był zazdrosny?

- Myślę, że na pewno tak, ale nigdy tak naprawdę nie dał mi tego odczuć. A już awantury w ogóle nie wchodziły w rachubę. Nigdy też nie powiedział o mnie złego słowa.

Słynął z tego, że nie przywiązywał najmniejszej wagi do spraw materialnych.

- One były mu zupełnie obojętne, w ogóle się dla niego nie liczyły. Kiedyś nie bez powodu powiedział o mnie: "Dla niej kariera w ogóle mogłaby nie istnieć. Ona chciałaby mieć duży dom, a w nim dużo ludzi, rodziny i pełno psów. To jej marzenie, a ja jej tego nie mogłem zapewnić". I jest w tym prawda. Nigdy nie byłam psem na role, od początku stawiałam na karierę Marka. Myślałam sobie, że on będzie grał, a ja będę chodziła na premiery, rozmawiała, dyskutowała.

Natomiast Marek uważał, że największym kapitałem człowieka jest jego mózg i inteligencja, a cała reszta nie jest ważna. Z drugiej jednak strony trochę wyrzucał sobie ten brak troski o rzeczy materialne. Mówił na przykład: "Ty źle wyszłaś za mąż". Lecz ja już w wieku lat 20 wiedziałam, że małżeństwo dla pieniędzy nie ma najmniejszego sensu. A teraz już z całą pewnością mogę powiedzieć, że co do męża miałam nosa i nie pomyliłam się. Zakochałam się wielką, prawdziwą, nieśmiertelną miłością.

Wielu dziennikarzy na własnej skórze przekonało się, że bardzo nie lubił, jak pytano go o Janosika. Dlaczego? Uważał, tę rolę za swoje przekleństwo?

- Nie, skądże znowu! Po prostu nie chciał być uznawany za aktora jednej roli, bo przecież miał sporą filmografię. Był nie tylko Janosikiem, ale i Adamem Nowowiejskim w "Panu Wołodyjowskim", Michałem w "Brzezinie", Malutkim w "Kolumbach", Jaśkiem w "Weselu" Andrzeja Wajdy, itd., itp. Po latach cieszył się, że młodzież kojarzy go jako komendanta 13 posterunku, nie wytykając mu Janosika.

Generalnie jednak Janosika lubił, bo ta rola nie tylko dała mu megapopularność, ale i przypominała najlepsze lata młodości.

Czy to prawda, że to on namówił panią do zagrania w "M jak miłość"?

- Faktycznie tak było. Początkowo to miała być rola na chwilę: Simona przyjeżdża z mężem do Polski, mówi kilka powitalnych zdań po niemiecku i tyle. Bardzo długo się zastanawiałam, czy to w ogóle ma sens, ale mój mąż powiedział: "Dlaczego nie? Nowa sytuacja, nowi ludzie. Ty lubisz takie niespodzianki. Bierz. Korona Ci z głowy nie spadnie".

Cieszył się z popularności, jaką przyniosła pani serialowa Simona i wydane książki?

- Z jednej strony poklepywał mnie po głowie, bo był bardzo dumny, ale z drugiej czasem wzruszał ramionami. Potrafił opowiedzieć mi taką na przykład historię: "Jakieś dwie panie do mnie podchodzą i mówią - panie Marku, pańska żona pisze takie śliczne książki". A on: "Co takiego? Jakie książki? Co pani opowiada, to są jakieś bzdury". Tak, to było połączenie dumy z sarkazmem, i to było rewelacyjne w jego wydaniu.

Nigdy się pani nie pogniewała o tego rodzaju żarty?

- Nie, nigdy. Raz, że dobrze znałam jego poczucie humoru, a dwa - przez te wszystkie lata zdążyłam się przyzwyczaić do tych niebanalnych żartów mojego męża.

Zawsze miał takie poczucie humoru?

- Powiedziałabym, że on miał sadystyczne poczucie humoru. I uważam, że to był jeden z jego największych atutów. Ten dowcip robił na mnie szalone wrażenie. W młodości, gdy Marek był piękny jak młody Bóg, i w dojrzałym życiu, gdy stracił już swój dawny wygląd, stanowił o jego niepowtarzalnym seksapilu.

Jak reagowała Pani, gdy mówił o pani "ta staruszka"?

- To prawda, nazywał mnie nawet kobietą nad grobem, a ja na to śmiałam się w głos, choć z zasady nie podkreślam swojego wieku. Nie, żebym zaraz skrzętnie ukrywała, ile mam lat, po prostu nie obnoszę się z tym. Wychodzę z założenia, że każdy ma tyle lat, na ile się czuje.

Tymczasem w czasie internetowego czata ktoś zapytał, czy jest pani córką Janosika.

- Nawiasem mówiąc, bywało tak niejednokrotnie. Nawet Marka wprost pytano, czy jestem jego córką, a on na to: "Jaka córka, to moja żona".

Próbowała go pani odchudzać?

- Oczywiście, że tak, i to wielokrotnie, wręcz nieustannie. Ale zwyciężał ten jego męski egoizm. Za każdym razem, kiedy mówiłam mu, by dbał o swoje zdrowie, myślał sobie pewnie, że mu brzęczę nad uchem. Jak wszyscy mężczyźni, sądził, że najlepiej wie, co dla niego jest dobre. Pod tym względem nie chciał mnie słuchać. Robił mnie i sobie na przekór. Kiedyś Janusz Głowacki powiedział, że Marek obraził się sam na siebie, i coś w tym jest. Pewnie to sprawa charakteru. Przecież mógł się odchudzić, chodzić do klubu sportowego, tym bardziej że był sportowcem i miał w jednym palcu wszystkie dyscypliny. Ale nie chciał.

Prawda jest taka, że Marek kochał jeść. Lecz, wbrew temu, co się teraz mówi, nie nadużywał alkoholu. Nigdy nie widziałam go pijanego.

Dlaczego nie mieliście dzieci?

- Pewnie dlatego, że nigdy się sobą nie znudziliśmy. Zawsze mieliśmy mnóstwo atrakcji. Filmy Marka, moje ekspansywne życie. Stanowiliśmy rodzaj małżeństwa studenckiego. Dom nieustannie był pełen gości, prowadziliśmy bogate życie towarzyskie. Dziecko odkładaliśmy na później, choć zdecydowanie planowaliśmy je. Mieliśmy już nawet wybrane imiona, lecz wszystko to pozostawało w sferze wyobraźni. A potem zrobiło się za późno.

Podobno był molem książkowym i szczerze nie znosił bankietów.

- Rzeczywiście, Marek kochał książki, pożerał jedną za drugą. Zgromadził wielki księgozbiór. Zresztą wszystkie zarobione przez siebie pieniądze wydawał na książki i ukochane płyty. Był intelektualistą, godzinami można było z nim rozmawiać o literaturze. Świetnie znał się na poezji i wspaniale umiał mówić poezję, co jest rzadkością. Natomiast bankietów starał się unikać jak ognia. Z tego właśnie powodu często bywałam solo. Nie czułam jednak dyskomfortu, bo wiedziałam, że zawsze spotkam kogoś znajomego. Poza tym, o ile Marek sam nie lubił udzielać się towarzysko, o tyle nie miał nic przeciwko mojemu bywaniu. W pełni akceptował moje zainteresowanie bankietami i rautami, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że czerpię z nich wiedzę do moich książek.

W wywiadach często podkreślał, że chodzi tylko na te przyjęcia, na które każe mu iść żona Agnieszka.

- Gdy organizowałam - dajmy na to - promocję swojej książki, on pojawiał się na niej obowiązkowo. Wtedy brał udział i rzeczywiście był bardzo pomocny. Ale musiałam go do tego namawiać i - nie powiem - to była prawdziwa męka. Obiecywałam mu złote góry. Mówiłam: "Słuchaj, proszę Cię, musisz mi pomóc." On zazwyczaj odpowiadał, że nie ma czasu, bo jedzie do Cieszyna - bo tam reżyseruje, potem jedzie do Płocka - bo tam gra. Wtedy mówiłam: "Marku, jeżeli Ty mi nie pomożesz, to już nikt na świecie mi nie pomoże". I trochę na litość też go brałam.

Ponoć uwielbiał się spóźniać. Nawet na Wigilię.

- To zaczęło się już w narzeczeństwie. Pamiętam, jak ja, moja mama i tata, do tego gosposia i nawet wystrojony w bombki pies czekaliśmy na Marka w zasadzie w każdą Wigilię, a on niezmiennie się spóźniał. W drodze na wieczerzę zawsze gdzieś zabłądził. Pierwsza gwiazdka już dawno była na niebie, a Marek na przykład pocieszał kolegę w tzw. depresji wigilijnej. Ja oczywiście cierpliwie czekałam na niego w domu i zupełnie niepotrzebnie zamartwiałam się, czy nie przytrafiło mu się nic złego. Co ciekawe, co roku miał jakieś wytłumaczenie na swoje spóźnienie. Przez lata zdążyłam już do tego przywyknąć. Wiem jedno: takiego mężczyzny jak Marek nigdy już nie spotkam, bo taki nie istnieje. On sam powiedział kiedyś: "Przypomnij sobie, z jakim pięknym mężczyzną się zadawałaś". Teraz zostały mi tylko te wspomnienia.

Od młodości chciał być po śmierci skremowany.

- Taka była jego wola. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Uszanowałam to, ciało Marka zostało już skremowane. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek, 28 listopada, na Powązkach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji