Baby i Huzary
Na początku jest Wielki Kac. Przed chałupą krytą strzechą, która dworku nawet nie udaje, na brudnym podwórku wyłażą z zakamarków zmiętoszone ludzkie kukły. Kapelan serwetą przewiązujący sobie obolałą głowę, rozmamłany Major. Utytłany w słomie sługa przegania senne kury, z trudem podnoszą się z ziemi kolejni huzarzy. Wrażenie krańcowego zaniedbania, ostatecznej ruiny i wtedy Major, zasiadając do śniadania zastawionego na beczce, mówi: "Nienawidzę nieporządku". Śmiech i pierwszy efekt zaskoczenia...
Tak rozpoczyna się toruński spektakl Fredrowskich "Dam i huzarów" (reżyseria Józef Skwark, scenografia Antoni Tośta, muzyka Wojciech Głuch). Ani śladu celebry, obrazków z epoki, historycznego pietyzmu. Codzienność zgrzebna i brudna. Kawalerskie gospodarstwo w fazie ostatecznego rozpadu. Gdzież ten dwór, ta wieś za którą damy będą chciały przehandlować Zosię? Bo robią to przecież cynicznie, bezwzględnie, z zimną krwią. Nawet taka podupadła wioszczyna stanowi dla nich sporą wartość. W inscenizacji tej wszystko jest bowiem pomniejszone, spauperyzowane, zagrane. Huzarzy - mimo wysokich szarż - są zwykłymi żołdakami, damy przywdziały na wyjazd odświętne suknie, fumami przykrywając rozpaczliwą biedę. Dlatego dobrze się czują w tym zrujnowanym gospodarstwie; nieporządek ich nie razi - przeciwnie - to, co zastały, stanowi dla nich nadal przedmiot pożądania. Toteż Orgonowa w finale powita entuzjastycznie nowego zięcia - Porucznika - skoro wraz z nim zyska upragniony tytuł własności owego - pożal się, Boże - majątku!
Takie rozłożenie akcentów zmienia dość zasadniczo sens Fredrowskiej krotochwili. Jej pogodny humor, jej dobrotliwość, zbliżona w klimacie do "Pana Jowialskiego" zyskuje inną wyrazistość - zjadliwość charakterystyczną raczej dla "Dożywocia" czy innych, "poważnych" komedii Aleksandra Fredry. Niewiele w tych "Damach i huzarach" beztroski i ciepła, więcej satyry niż farsy. Zamysł taki - być może dla zwolenników tradycji kontrowersyjny - został zresztą w toruńskim przedstawieniu poprowadzony nader konsekwentnie. Podkreślają go zarówno - wspomniana już - scenografia A. Tośty, jak i kompozycja poszczególnych scen oraz gra aktorów. Pokojówki "dam" wkraczające na scenę w kokieteryjnych fartuszkach, zmieniają szybko odświętne sukienki na zgrzebne koszuliny; Zosia (Teresa Stępień) i Edmund (Maciej Dahms) recytują swe wyznania idealnej miłości wśród snopków słomy, zaś scena uwodzenia Rotmistrza (Witold Tokarski) przez pannę Anielę (Teresa Wierzbowska) - pomyślana zresztą dość drastycznie i farsowo - rozgrywa się na dyszlu przewróconego wózka.
Kontrast "wytworności" dam z nieokrzesaniem zażywających wywczasów huzarów w spektaklu zatem nie istnieje. Reżyser Józef Skwark postawił raczej na komizm walki dwóch żywiołów: męskiego i kobiecego, przy czym owa "wojna płci" nie jest zderzeniem wdzięku z grubiaństwem, ale raczej starciem, w którym wygrywa niewieścia chytrość i despotyzm. Zresztą zaloty i miłosne epidemie są w toruńskich "Damach i huzarach" równie żałosne jak ich otoczenie. Ot, zwykła obława z nagonką na należącą do Majora wieś...
Kobiety, przedstawione w tym spektaklu jako karykaturalne babiszony, wygrywają bardziej przez swą gadatliwość i swarliwość niż za pomocą intryg. Są prymitywne i bezczelne. Widać to m. in. w sposobie prowadzenia dialogu. "Damy" wygłaszają swoje kwestie głosem zawsze podniesionym, terkocąc i wrzeszcząc właściwie bez przerwy, zagadując huzarów - jak to się mówi - na śmierć, doprowadzają ich do całkowitego otępienia. Toteż ustępstwa mężczyzn wynikają tu wyraźnie - prócz erotycznego podniecenia - z pragnienia odzyskania upragnionego spokoju, powrotu do leniwego i sennego bytowania, tak wyraziście zarysowanego w scenie pierwszej.
Sądzę, że to reżyserskie przesunięcie akcentów jednej z najbardziej znanych sztuk Fredry byłoby bardziej jeszcze widoczne przy wyrównanym zespole aktorskim. Tak - sprawia niestety wrażenie nie zarysowanego do końca. Można się bowiem spierać o ustawienie niektórych ról, przesadnie karykaturalnych bądź - po prostu - banalnych. Odnieść to trzeba przede wszystkim do pań - mało zindywidualizowanych, rysujących swe role jedną, często mało finezyjną i oryginalną, kreską. Razi to szczególnie w interpretacji postaci Dyndalskiej (Wanda Kalinowska), powielającej sposób bycia Organowej (Wanda Ślęzak) - więc krzykliwej i despotycznej hic mulier. Więcej można byto również oczekiwać po roli Anieli (Teresa Wierzbowska), która - szczególnie w akcie I, ale i w scenie finałowej - nie wydobyła wszystkich niuansów i śmiesznostek z arcyciekawej przecież (a i wdzięcznej aktorsko) roli starej panny, marzącej o mężu.
Niewiele dobrego dałoby się powiedzieć o parze kochanków. Postacie Zosi i Edmunda są w komedii dość blade, wygłaszane przez nie maksymy brzmią blado i mało przekonywająco. Teresie Stępień i Maciejowi Dahmsowi nie udało się ich w spektaklu uprawdopodobnić.
Lepiej skontrastowani i znacznie ciekawsi w wyrazie są w tym spektaklu mężczyźni. Włodzimierz Maciudziński jest więc zadzierżystym, bardzo charakterystycznym Majorem. Poprowadził swoją rolę konsekwentnie, dodając do jej głównego nurtu wiele zabawnych gierek sytuacji ubocznych. Jednym z najśmieszniejszych pomysłów była tu rosnąca rezygnacja Majora, który ani rusz nie może przywyknąć do ciągłych hałasów, aż w końcu popada w wyraźne otępienie wyrażające się zwolnionymi reakcjami. Zabawnie skontrastowany jest z tą postacią Kapelan Zbigniewa Szpechta - komicznie bezradny wobec przerastających go okoliczności. Charakterystyczną postać młodego jeszcze i dziarskiego Rotmistrza tworzy Witold Tokarski, udany jest także safandułowaty Grzegorz Andrzeja Błaszczyka. Kobiece epizody są znów w tym przedstawieniu mało zindywidualizowane. Pokojówki dam wnoszą wprawdzie na scenę rozgardiasz i zamieszanie, ale wynika ono raczej z biegania i chóralnych chichotów niż z aktorskiej (a i reżyserskiej) koncepcji.
Są to jednak braki przedstawienia raczej udanego, w którym znać robotę reżyserską, pomysł interpretacyjny i sprawność wykonawczą - rozegranego w dobrym tempie i zmiennych rytmach kolejnych scen. Oglądałam je już po premierze, na widowni wypełnionej przez młodzież. Być może dość paradoksalne reakcje publiczności nie pozostały bez wpływu na temperaturę spektaklu, w którym zdarzało się, iż mecz z aktorem wygrywała - w odczuciu widowni - zwykła kura...