Śmiech, czyli ulga (fragm.)
NIEZAWODNY
Aleksander Fredro dobrych parę sezonów nie cieszył się wzięciem teatru.
Jeśli go grywano, to chyłkiem, na szkolnych popołudniówkach. Nie ma się czemu dziwić: z Fredry nijak śmiechu kompensacyjnego nie dało się wycisnąć. Dziś największy polski komediopisarz jakby wraca do łask. Parę udanych inscenizacji pojawiło się ostatnio: w Gdańsku "Mąż i żona" w reżyserii Jerzego Łapińskiego (żeby tylko męska część obsady tak upiornie nie szarżowała), w Toruniu rzadko grane jednoaktówki "Pierwsza lepsza" i "Jestem zabójcą'' (reż. Piotr Cieplak - debiut!), wreszcie w Poznaniu, w Teatrze Nowym - "Damy i huzary".
W poznańskim przedstawieniu Janusza Nyczaka chodzi tylko o śmiech - beztroski i bezpodtekstowy. Reżyser nie stosuje żadnej stylizacji, żadnych chwytów formalnych, nie próbuje też Fredry dodatkowo uatrakcyjniać. Wyłuskuje przede wszystkim intrygę, a raczej sieć śmiesznych intryżek, którymi zaborcze baby wojują z zatwardziałymi kawalerami i każe aktorom Teatru Nowego pokazywać te intrygi całkiem współczesnymi środkami z dzisiejszym poczuciem humoru i możliwie leciutko, idealnie odważając na reżyserskich szalach piórkową wagę tej krotochwili. Odsentymentalnia parę amantów dodając im śmiesznostek. Całość umieszcza w przestrzeni scenicznej nie kryjącej swej konwencjonalności (scenografia Aleksandry Semenowicz). Reszty dokonują aktorzy sami bawiąc się swoimi rolami, reszty dokonuje nie starzejący się humor Fredry: precyzyjny, wyzbyty wulgarności, niezawodny.
Oby takich przedstawień było więcej. Z pewnością będzie rosło na nie zapotrzebowanie - skoro można się już śmiać z ulgą, nie przez zaciśnięte gardło, nie z wściekłością, odreagowując. Być może pojawia się przed nami poważna szansa odbudowy pewnej klasy rozrywki, pewnej kultury śmiechu mocno nadwerężonej przez tyloletnie, knajackie rechoty. Ale prawie wszystko zależy tu od tego, czy widz utrzyma przez czas dłuższy tę zauważalną dziś często pogodę ducha - i czy teatr do tego nastroju będzie się umiał dostroić.