Artykuły

Obłapka po polsku

Inne nagrody posiadły swoją ars amandi albo kamasutrę, my mamy polską obłapkę, którą Michalina Wisłocka pró­bowała uszlachetnić, nadając jej miano sztuki kochania. Mistrzem dramatu piętrzącego konflikty wokół obłapki właśnie, był Aleksander Fredro.

Na scenie fasada białego, pol­skiego dworku z gankiem i skromną kolumnadą. Przed do­mem siedzą Huzary w myśliws­kich, współczesnych strojach, rodem jakby z amerykańskiego de­mobilu. Za chwilę nadjadą Da­my. Ich kostiumy to z kolei pod­sumowanie mody znanej z tele­wizyjnych seriali: od "Powrotu do Edenu" poczynając, na "Dynastii" kończąc. Zosia - Fredrowski podlotek - w swojej sukience i wysokich szpileczkach w każ­dej chwili mogłaby zatańczyć rock and rolla. Służące: Józia, Zuzia i Fruzia, to wyzywające kurewki. Oto dzisiejsze Damy i dzi­siejsze Huzary.

I wszystko się zgadza. Tekst, który napisał Fredro jest jakby ich własnym tekstem. Co więcej, na ogół udaje się nie przekro­czyć cienkiej granicy dzielącej wdzięczną farsę od wulgarnej szarży. To wielka zasługa Miko­łaja Grabowskiego i jego akto­rów, których w większości zna­my ze sławnego "Opisu obycza­jów".

Kiedy ogląda się krakowskie "Damy i huzary", wydaje się, że Fredro musiał śnić o Iwonie Biel­skiej w roli Pani Orgonowej. Nie ustępują jej wszakże i pozostałe Damy: Urszula Popiel i Anna To­maszewska. No i naczelny Hu­zar - znakomity Andrzej Grabow­ski - nie tylko po słowiańsku dzi­ki i zapalczywy, ale także po sło­wiańsku poczciwy, zadumany, skubiący wąsa. Fałszywie w tej doborowej orkiestrze grają tylko młodzi zakochani - Zofia i Ed­mund, czyli Katarzyna Aleksan­drowicz i Błażej Peszek.

W drugiej części spektaklu za­miast fasady dworku pojawia się jego wnętrze: biała ściana z jed­nymi drzwiami. Skromna sceno­grafia tak bardzo wysunięta jest ku przodowi sceny, że aktorom jako pole gry pozostaje tylko wąs­kie proscenium z ciężką, czer­woną kanapą (dla obłapki - wy­posażenie podstawowe). Ten za­bieg drażni, z drugiej jednak stro­ny wydobywa na pierwszy plan aktora, a nim komedia charakte­rów przecież stoi.

Recepta, według której zrobio­no "Damy i huzary" nie jest nam obca. Krótkie, efektowne sceny, w których nastrój zmienia się kil­kanaście razy, popadając ze skrajności w skrajność, maksy­malne wykorzystanie natural­nych warunków fizycznych ak­torów. Do tego jeszcze elegancja w guście przysłowiowego "stró­ża w Boże Ciało".

Wszystko razem bardzo do­wcipnie. Jak cień pojawia się tyl­ko obawa: ile jeszcze przedsta­wień Grabowski zdoła zrobić tą samą metodą, odkrytą w czasie pracy nad dramatami Schaeffe­ra? Tym razem się jeszcze udało.

Wychodząc z teatru spojrza­łem na popiersie pisarza stojące na ośnieżonym klombie. Uśmie­chał się tak jak Iwona Bielska, a tajemniczy był bardziej niż Mo­na Lisa. Paradoksalnie spółka Fredro i Grabowski przeniosła widzów w krainę marzeń, rodzi­me "ogrody rozkoszy". Wszyst­ko to w dodatku wśród napra­wdę dobrej zabawy. I po co nam Polakom, wydawnictwo Harlequin?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji