Damy i huzary
"Nastały takie czasy, że nie wiadomo, czy jeszcze ktoś pozostał przy zdrowych zmysłach" - pisał Gogol i dziś pasuje to jak ulał. W Sejmie zamiast debat nad budżetem rozlatującego się państwa, debaty nad likwidacją popielniczek w samochodach. Czysta komedia! A w teatrze z soczystej komedii robią nudną szmirę. Ponury dramat!
Ostatnio Mikołajowi Grabowskiemu udało się zamordować Aleksandra Fredrę. Wyczyn to nie lada, ponieważ Fredro na ogół przetrzymuje najdziksze swawole reżyserów. Pomysł na morderstwo był perfidny: polegał na nowatorskim odczytaniu sztuki "Damy i huzary" poprzez kostiumy. W związku z powyższym rotmistrz z ułańską fantazją obnosił po scenie komandoski przyodziewek, ksiądz kapelan wysuwał w kierunku widowni nogi obute w rybackie kalosze w kolorze młodej trawy, a porucznik radośnie uganiał w dżinsach.
Jak się Państwo domyślają, przy tych kostiumach szczególnej wiarygodności nabierały teksty o szablach, krucicach i wojnie, która właśnie skończyła się.
Damy grające w sztuce kostiumowo były przygotowane na wszystkie pory roku. Jedna wystąpiła w garsonce w pepitę a la businesswoman, druga w wiosennym trenczu, trzecia w futrze do kostek i boa z lisa, czwarta w sukience stosownej na lipcowe upały.
Jeszcze bardziej malowniczo prezentowały się służące. Wszystkie trzy nosiły mini po pas, nieustannie kręciły tyłkami, żuły gumę i zanosiły się własnym wrzaskiem. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że wśród tej awangardowej służby pozytywnie wyróżniała się Bożena Adamek, ponieważ nie ma aparycji kloca i przynajmniej porusza się z wdziękiem.
Konia z rządem temu, kto rozpozna w tym ponurym, hałaśliwym, ciężkim, i wulgarnym, sztuczydle cudownie lekką, przezabawną komedię Fredry "Damy i huzary". Gdzie te race dowcipu! Ach gdzie? Gdzież te komiczne sytuacje? - Ani śladu. Nudno i głupio!
Natomiast było tak, że dama Iwona Bielska z rozmachem kopała służącą w tyłek, służący - Ryszard Jasiński nieumyślnie wykonywał pląsy przypominające taniec świętego Wita, a rotmistrz - Andrzej Grabowski i jego ferajna zachowywali się jak stadko erotomanów na Plantach.
Wynikałoby z tego, iż reżyser wykombinował sobie, że we współczesnym brudnym świecie taka sobie normalna miłość nie istnieje. Nie zdarza się, że ktoś komuś popatrzy w oczy i weźmie go za rękę. To nienowoczesne. Nowoczesne są końskie zaloty. Fredrę trzeba przerobić. I tyle!
W drugim akcie wujek-huzar zamienił mundur komandosa, na popielaty garnitur z czerwonym goździkiem w klapie. Zrobił się wtedy bliźniaczo podobny do siedzącego w loży pierwszego piętra znanego krakowskiego businessmana. Bajecznie śmieszny tekst sztuki w dalszym ciągu miał się do tego garnituru, jak kwiatek do kożucha. Śmieszność została zabita.
Pewien irlandzki skrzypek zapytany czy grał ze słuchu czy z nut odpowiedział - po prostu na siłę. I tak właśnie zostało zrobione to przedstawienie. Przypomina smętną paradę bawiących się na siłę przebierańców. Sromotna klapa rodziny Grabowskich - bo grają wszyscy: żona, szwagierka, brat reżysera, żona przyjaciela... Krewni i znajomi. Na przykład w roli porucznika wystąpił Błażej Peszek - syn świetnego aktora Jana Peszka - teatralny osesek, nie pamiętam z drugiego, czy, trzeciego roku szkoły. Ukrzywdzili chłopaka. Ojciec nie upilnował. Niepotrzebnie ma już na swoim koncie nieudany debiut w nieudanym przedstawieniu.
Przyznam się do czegoś. W czasie spektaklu usiłowałam niecnie podglądnąć minę matki młodego Peszka siedzącej w loży z dobrym widokiem na scenę. Elegancko ubrana: w obcisłej, czarnej sukni z filuternie wyciętym kółkiem na przodzie Pani Peszkowa skrywała twarz pod zabawną wizytową czapką z daszkiem przypominającą budkę dla szpaka. Ale nie wiem co dostrzegło na scenie oko matki: klęskę czy triumf, bo ono wszak widzi inaczej.