Przygnębienie
Wyobrażam sobie, jak Jan Koniecpolski, pisujący przed laty w "Studencie" i "Polityce" o teatrze, nie zostawia suchej nitki na autorze i reżyserze prapremiery "Snu pluskwy" w łódzkim Teatrze Nowym. I ma po stokroć rację, gdyż dzieło - by rzecz ująć eufemistycznie - pozostawia wiele do życzenia.
Równie bezkompromisowego krytyka zadziwiłaby z pewnością zamieszczona w programie nota biograficzna o autorze, zaczynająca się od słów: "Wybitny dramatopisarz współczesny". Nie wchodząc w słuszność stwierdzenia, wnikliwy Koniecpolski nie pominąłby okazji, by przypomnieć od niechcenia, że autor jest na etacie dramaturga teatru, który to sformułowanie zamieścił.
Dowodów na wyjątkowo dobre samopoczucie autora jest w programie więcej. A to fragmenty górnolotnego dziennika, a to wizerunki Majakowskiego, Bułhakowa, Meyerholda, Sołowiowa, Dostojewskiego, Puszkina, Chaplina, Mandelsztama i Gogola zamieszczone wewnątrz przedrukowanego dramatu, to znów esej Leonarda Neugera, w którym pełno zwrotów pisanych dużą literą. Bodaj najczęściej powtarza się w nim słowo Sens. Słusznie. Na jego poszukiwaniu spędza się ów teatralny wieczór.
Wszystkie wspomniane wyżej promocyjno-marketingowe zabiegi stoją, niestety, w istotnej rozbieżności z jakością "Snu pluskwy" Tadeusza Słobodzianka. Dramaturga, który wcześniej - przypomnijmy - pisywał krytyki teatralne jako Jan Koniecpolski. Słobodzianek, autor scenicznych arcydzieł, m.in. "Cara Mikołaja", "Turlajgroszka" (napisanego wspólnie z Piotrem Tomaszukiem), "Proroka Ilji", "Obywatela Pekosia", pokusił się o dzieło w pełni współczesne. Efekt, niestety, rozczarowuje.
Pomysłom Słobodzianka zabrakło dyscypliny. Zamknięcia w jasno określonej formie. Imponujący, nie przeczę, wybór odniesień literacko-kulturowych w krótkim czasie przestaje bawić, gdyż wpływ na rozwój scenicznych wypadków ma znikomy. Mamy do czynienia z utworem pretensjonalnym, cierpiącym na wszystkoizm. Gra skojarzeń staje się tu wyłącznie sztuką dla sztuki. Erudycyjna całość jest przy tym inkrustowana dowcipasami, co - zamiast bawić - zasmuca.
Brak konstrukcji szczególnie doskwiera najnowszemu utworowi Słobodzianka. Nawet jeśli zgodzić się z autorem, że pokazał na scenie chaos współczesnego świata, to jest to chaos adramatyczny i nieciekawy. A już pięć rozwlekłych zakończeń, to stanowczo przesada.
Powrót Kazimierza Dejmka tą inscenizacją do teatru, który niegdyś stworzył, trudno uznać za udany. Jaki by nie był, dramat Słobodzianka daje znacznie więcej możliwości, niż udało się osiągnąć na scenie. Aż się prosiło, by wyostrzyć charakter poszczególnych scen, nadać im intensywniejszych barw, bardziej groteskowego wymiaru.
Ta uwaga odnosi się również do prowadzenia aktorów. Mariusz Saniternik, wstrząsający w roli Kośmy w telewizyjnej wersji "Cara Mikołaja" w reżyserii Słobodzianka, jako Prisipkin dał zaledwie szkic postaci, na jaką naprawdę go stać.
Jako człowiek, który zachował w pamięci słynną inscenizację "Pluskwy" Majakowskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego na scenie Teatru Narodowego, z genialną kreacją Tadeusza Łomnickiego w roli Prisipkina, konfrontację z wersją Słobodzianka/Dejmka przyjmuję z przygnębieniem.