Dobre czy złe... (fragm.)
(...) I teraz kolej na coś dobrego. Było pięknym, godnym podkreślenia, pomysłem organizatorów takie ułożenie repertuaru Warszawskich Spotkań Teatralnych, by wśród dziesięciu zaproszonych pozycji znalazły się aż trzy sztuki związane z życiem społeczności żydowskiej ("Zmierzch" Babla z Torunia, "Republika marzeń" wg. Schulza z Krakowa i adaptacja Singerowskiego "Sztukmistrza z Lublina", przywieziona z Wrocławia). Zaakcentowana została w ten sposób dwudziesta rocznica niesławnych wypadków roku 1968, zdarzeń wywołujących dotąd, w każdym przyzwoitym człowieku w Polsce, uczucie zawstydzenia. Inna sprawa, że aprobata dla doboru takiego właśnie repertuaru nie musi oznaczać równoczesnego zachwytu wobec każdego z przedstawień. I tak na przykład o ile wypada wysoko ocenić znakomitą inscenizację Krystyny Meissner, nierozreklamowanego "Zmierzchu" sprowadzonego z Torunia, to równocześnie trudno nie powstrzymać się od krytyki okrzyczanego "Sztukmistrza z Lublina" w jego wrocławskiej wersji. To wszystko, co z folkloru żydowskiego przekształciła p. Meissner w poezję wysokiej próby, u p. Jana Szurmieja stało się płaską "cepelią". Oczywiście, trudno porównywać znakomity dramat Babla ze słabą adaptacją świetnej prozy Singera. Ale przecież Jan Szurmiej - jak głosi program - "opracował tekst", miał więc szansę poprawić adaptatorskie nieudolności. Nie mówiąc już o tym, że inscenizując rzecz całą mógł zrobić coś dla zachowania także myśli pisarza, atmosfery jego dzieła, posłania odautorskiego, miast nieustannie naciskać na pedał sentymentalizmu i klajstrować sceny musicalowym nabożeństwem w synagodze. Już nie wspominam o nieudolnym operowaniu scenami zbiorowymi (m.in. do znudzenia powtarzające się te same układy, brak zaangażowania wykonawców w toczącą się akcję, jałowe pomysły inscenizatorskie i wiele innych). Aktorstwo w tym przedstawieniu jest już zupełną klęską. Właściwie nie zauważa się nikogo poza p. Janem Prochyrą, ale to trochę za mało, by li tylko dyrektor teatru grał dobrze. Tytułowy bohater, p. Maciej Tomaszewski, nie potrafi przekonać ani o tym, że jest sztukmistrzem, ani że jest wspaniałym, rozrywanym przez kobiety kochankiem, ani też, że poszukuje Boga lub w ogóle jakiegoś sensu w życiu i racji istnienia. Reprezentuje aktorstwo nieporadne, sztywne, jest zimny i o lata świetlne daleki od postaci, jaką przyszło mu na scenie przedstawiać. No, a bez sztukmistrza z Lublina nie ma "Sztukmistrza z Lublina".. Zostaje tylko wielka, pusta reklama spektaklu. Co w istocie bardzo źle!