Los sztukmistrza
TEN spektakl rozpoczyna się tańcem na linie. Gruby drut rozciągnięto kilka metrów nad sceną; balansuje na nim młody mężczyzna o inteligentnej twarzy okolonej gęstymi, czarnymi włosami związanymi z tyłu w mały warkoczyk. Ruchy linoskoczka są zgrabne i pewne, na ziemi asystuje mu dziewczyna-clown; występ się podoba, ale w oklaskach tłumku gapiów - rozpoznamy pośród nich mieszkańców dziewiętnastowiecznej, żydowskiej dzielnicy - w ich oklaskach jest i serdeczność, i powściągliwość zarazem. Nie mogą nie docenić kunsztu sztukmistrza z Lublina: przecież jednak jego sposób walki o sławę i pozycję nie mieści się w ich tradycyjnym zbiorze wartości, pochodzi z innego świata. Jasza Mazur wśród publiczności sobie najbliższej, wśród sąsiadów i towarzyszy dzieciństwa jest znakomitością szanowaną - lecz w znacznym stopniu obcą.
Ten spektakl rozpoczyna się tańcem na linie, a i sam stanowi swego rodzaju teatralną ekwilibrystykę. Epicka opowieść Isaaca Basnevisa Singera rozgrywająca się na polskich ziemiach lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia służy tu jako scenariuszowa kanwa dużego, z rozmachem inscenizowanego widowiska. Quasi-musicalu, w którym znaczną rolę odgrywają songi, taniec, sceny zbiorowe, jeżdżące ściany dekoracji. W którym aktorzy nie markują cyrkowych sztuczek: naprawdę chodzą po linie, połykają ogień, mamią iluzjami; postawiono przed nimi zadania wymagające imponującej wszechstronności. Wrocławskie przedstawienie pełne jest atrakcji teatralnych mogących zająć zblazowanego widza; zarazem jednak - i w tym jego ekwilibrystyka - w swym widowiskowym kształcie pozostaje zadziwiająco lojalne wobec filozoficznej, Singerowskiej przypowieści.
Inscenizator spektaklu Jan Szurmiej, zdaje się zresztą szczególnie predystynowany do przenoszenia prozy tego piszącego w jidisz noblisty na scenę. Współpracował blisko z Jerzym Gruzą przy "Skrzypku na dachu" i nie bez jego zasługi, podejrzewam, była to jedyna w kraju inscenizacja tego musicalu, w której nie "żydłaczono" i nie prezentowano na scenie żydowskich sylwetek rodem z szopki, szmoncesów lub z karykatur o wiele mniej dobrotliwych. Szurmiej potrafi widzieć kulturę dawnych Żydów w kategoriach dalekich od folkloru czy etnograficznych ciekawostek, umie sięgać do jej historycznych korzeni. Nie idealizuje - bo i Singer tego nie czyni - mieszkańców podlubelskich Piasków, nie moralizuje, ale pilnie wydobywa na plan pierwszy to, co jest wyróżnikiem tożsamości. Nie tylko stroje i zwyczaje (dla postronnych cudaczne),nie tylko grupową solidarność: także, by tak rzec, stałe koleiny myślenia: szacunek dla mądrych, potrafiących interpretować Pismo, przenikalność spraw najwznioślejszych z najzwyczajniejszymi w życiu codziennym, obecność podstawowych pytań filozoficznych w myśleniu potocznym, imperatyw stawiania sobie takich pytań. Stawia je i Jasza, choć tak już dawno porzucił swoje środowisko, a walcząc o podbój świata swoim kunsztem, wymyślił sobie Boga zastępczego, pozostającego poza poznaniem, nieobecnego w codzienności. Dławi go jednak poczucie pustki.
"... wszędzie czuł się obco, zarówno tu, jak w Warszawie pośród Żydów i gojów. Wszyscy mieli uregulowane życie i domy, on zaś był w ciągłych rozjazdach. Mieli dzieci i wnuki, on ich nie miał. Mieli swojego Boga, swych świętych i przywódców, on miał tylko wątpliwości. Dla nich śmierć oznaczała raj, dla niego tylko strach. Co się dzieje po zakończeniu życia? Czy istnieje coś takiego, jak dusza? Co się dzieje po opuszczeniu ciała? Od dziecka słuchał opowieści o dybukach, duchach, wilkołakach i chochlikach. On sam doświadczył rzeczy nie dających się wytłumaczyć prawami natury, ale co to znaczyło? Gubił się w tym wszystkim coraz bardziej i zamykał w sobie. Szalały w nim żywioły, namiętności napełniały przerażeniem".
Prostodusznie nieco brzmią te pytania tak wyrwane ze środka Singerowskiej opowieści. Ale w spektaklu zadaje je przecież nie blady Hamlet z książką w ręku, lecz linoskoczek i magik, sławny sztukmistrz, król życia. Pisarzowi do konstrukcji potrzebny był mocny człowiek sukcesu; Szurmiej nie uwspółcześnia go zbyt natrętnie. Niemniej w sposobie bycia: kpiącym, inteligentnym, nieco bezczelnym, w sposobie odnoszenia się do kobiet: półopiekuńczym a półlekceważącym, ten Jasza Mazur mógłby być doskonale repliką któregoś z dzisiejszych idoli wierzących w sławę jako instrument panowania nad światem. Grany inteligentnie i sprawnie przez debiutanta nieomal (rok po szkole) Macieja Tomaszewskiego teatralny sztukmistrz jest dużo młodszy od książkowego pierwowzoru, zbyt młody, by uwiarygodnić wszystkie wątpliwości, jakie go dręczą. Inscenizatorowi jednak zależało szczególnie, jak widać, na tym, by właśnie taki idol, z którym utożsami się chętnie znaczna część widowni był tymi pytaniami dręczony. Żeby to on właśnie wyzywał Boga, naruszał porządek spraw i żeby to on doczekał się "Sądnego Dnia" na ziemi. Przedstawienie znów balansuje tu na linie rozpiętej pomiędzy Singerowską przypowieścią a instrumentarium kultury masowej; lina to cienka, grozi obsunięciem się w dydaktyczną dosłowność. Spektakl unika jednak tego niebezpieczeństwa.
Równolegle do historii kariery, upadku i pokuty Jaszy Mazura toczy się w spektaklu wątek, nazwijmy to, synagogalny: afabularna seria scen ze świetną muzyką Zygmunta Koniecznego i kapitalną kreacją wokalną Kantora - Zdzisława Kuźniara. Religijne uniesienie graniczy tu właściwie z ekstazą; to nie beznamiętne, modlitewne spotkanie, to zapamiętywanie się w powtarzanych wersetach, w monotonnie narastającym rytmicznym tańcu. To rytuał naładowany olbrzymią emocjonalną energią; Szurmiej potrafi wywołać nastrój wielkiego, mistycznego przeżycia. I w gruncie rzeczy króciutka scena, gdy Jasza,któremu jedno złe stąpnięcie w decydującej chwili przekreśliło całą dotychczasową, życiową budowlę budzi się na podłodze synagogi - ta migawkowa scena zamyka, unicestwia kwestię wykorzenienia lubelskiego sztukmistrza. A jego wadzenie się z Bogiem wieńczy chwilę później scena, w której pobrzmiewają echa Mickiewiczowskiej "Improwizacji": Jasza w długim monologu, a później songu, wyzywa Nieśmiertelnego na ostateczny pojedynek sztukmistrzów. Odpowiada mu tylko jednak szyderczy rechot zezwierzęconej gawiedzi w oknach kamienic. Dokonało się, los u Singera jest nieubłagany, idol, król życia leci na dno; dalsze zdarzenia: samobójstwo asystentki i pokuta w ciasnym eremie to już tylko konsekwencje. (Singer w zakończeniu powieści nieco inaczej rozkłada akcenty, ale o to mniejsza).
Co szwankuje we wrocławskim przedstawieniu? Przede wszystkim, niestety, aktorstwo. Spektakl stoi inscenizacyjnym rozmachem, muzycznymi scenami zbiorowymi, nastrojem, plastyczną, wyrazistą scenerią (znakomite dekoracje Wiesława Olko), natomiast wszelkie pojedyncze, kameralne dialogi są ledwie naszkicowane, i to dość pobieżnie, zastrzeżenia trzeba zgłosić zwłaszcza do żeńskiej części obsady: żadna z dam Jaszy nie tworzy postaci na tyle pełnej, by zapisać się w pamięci widzów! Słabość drugoplanowych ról Emilii czy impresaria Wolskiego eliminuje w gruncie rzeczy ze spektaklu tło polskie, ważne przecież w Singerowskim krajobrazie Priwislinskiego Kraju sprzed stu lat. Generalnie zresztą brakuje w spektaklu właśnie tła; domagać się go jednak od teatru byłoby pewną nielojalnością. Powieść tak trudna, jak "Sztukmistrz z Lublina" nie daje się przenieść na scenę w całości; i tak adaptator Michał Komar zmieścił na niej bardzo wiele. Zaś zgranie w spektaklu dwóch podstawowych planów tej prozy: planu metaforycznej przypowieści i planu epickiej fabuły z wpisaniem ich na dodatek w atrakcyjną widowiskowo inscenizację jest - powtarzam raz jeszcze - teatralną ekwilibrystyką.
Przedstawienie dojrzałe, korzystając ze znakomitej literatury, prezentuje wiedzę o kulturze należącej do wspólnej historii narodów zamieszkujących ziemie, na których tańczył na linie sztukmistrz z Lublina.