Efektowność
Spektakl "Sztukmistrza z Lublina" wg Singera, zrealizowany we wrocławskim Teatrze Współczesnym przez Jana Szurmieja (inscenizacja, reżyseria, choreografia, opracowanie tekstu) przy współpracy Michała Komara (adaptacja), Agnieszki Osieckiej (teksty piosenek), Zygmunta Koniecznego (muzyka), Leopolda Kozłowskiego (konsultacje muzyczne), Wiesława Olko (dekoracje), Ireny Biegańskiej (kostiumy), Michała Chmielewskiego, Wacława Łysakowskiego, Krzysztofa Mączyńskiego (konsultacje sztuki cyrkowej), Andrzeja Słowińskiego (konsultacje sztuki prestidigitatorskiej), nie licząc dwójki asystentów (reżysera i scenografa) oraz 35 aktorów i 3 adeptów, spektakl ów niezwykle szybko obrósł tym wszystkim, co zwykło towarzyszyć sukcesowi. Wyprzedane na długo bilety przy absolutnych kompletach na sali. Wielomiesięczne owacje - nie robiące wrażenia konwencjonalnych. Entuzjastyczne a bodaj ciepłe recenzje w radio i prasie ogólnopolskiej. Rosnąca legenda.
Rzecz jasna cała ta efektowna zewnętrzność może oznaczać wiele lub też skrywać zwykły humbug. Wbrew sceptycznym sądom niedocenionych reżyserów zdarzały się wszak rzeczywiste wydarzenia, które krytykom (nawet tym mniej rozgarniętym) udawało się docenić i to w dodatku nie na przekór, lecz w zgodzie z odczuciami publiczności. Zdarzało się także obrastać w sławę przedstawieniom miernym; dobrze jeśli w czas udało się przywrócić im właściwą skalę - historia teatru jest z pewnością pełna dzieł, które zdobyły nieśmiertelność tylko dzięki sile sugestii swych apologetów. Główny problem ze "Sztukmistrzem z Lublina" polega na tym, że widowisko to nie przynależy właściwie ani do jednej, ani drugiej kategorii. Wszelkie kierowane pod jego adresem - zapisane i powtarzane - pochwały są bowiem tyle słuszne co niesłuszne a gigantyczny już u swych podstaw (vide afisz) pomysł zaprezentowania scenicznej przeróbki Singera w formie quasi-musicalu sprawdza się zarazem i nie sprawdza; wszystko zależy po prostu od punktu widzenia i nie dotyczy tej jednej tylko inscenizacji. Wiąże się ze zjawiskiem coraz powszechniejszym: ekspansji musicalu, który prócz ambicji zwyczajowo przynależnych temu gatunkowi ma w dodatku ambicje "wywołania wielkiego mistycznego przeżycia". Jest dość znamienne, że - w swym skromnym jeszcze polskim dorobku - realizatorzy tego gatunku sięgają do utworów o pewnej egzotyce; a dla ogromnej większości widzów kultura żydowska jest nadal egzotyczna.
Singer, podobnie jak wcześniej Szalem Alejchem (aż trójka obecnych realizatorów uczestniczyła w głównej inscenizacji "Skrzypka na dachu" Jerzego Gruzy) zdaje się tu dostarczać materiału szczególnie fascynującego. Na ile jednak jest to fascynacja zasadna? Przypomniany właśnie przez naszą telewizję amerykański "Skrzypek na dachu" (który, wolno podejrzewać, zainspirował Gruzę o wiele bardziej niż tekst "Tewje mleczarza") podważa to pytanie. "Sztukmistrz z Lublina" utrzymuje je w mocy.
Nad wynikłymi stąd wątpliwościami można oczywiście przejść do porządku. Wrocławski "Sztukmistrz..." jest przedstawieniem nie bezbłędnym wprawdzie, ale na tle naszego szarego życia teatralnego na pewno godnym uwagi. Jego autor prezentuje się jako reżyser o niewątpliwie dużej wyobraźni, rozmachu i rzadko z nimi idącej w parze - sporej dyscyplinie, którą potrafi narzucić także zespołowi. Zbudowane na tekście Singera widowisko jest efektowne (efektowne, nie efekciarskie - choć i tego nie udało się uniknąć) - najefektowniejsze w partiach musicalowych właśnie. Nie jest to oczywiście musical na miarę europejską, ale nie jest to także musical prowincjonalny, co na polskie warunki znaczy niemało. Musical ten nie przez przypadek posługuje się tekstem Singera - starano się dochować wierności zarówno fabule i dialogom, jak i światu, w którym porusza się bohater, z którego wyłamuje się na pozór i do którego ostatecznie powraca. Realistyczne epizody z życia Jaszy Mazura - niewiernego kochanka i zręcznego sztukmistrza - przeplatają się z inscenizatorskimi scenami Chasydzkimi, dodano też do tekstu piosenki Agnieszki Osieckiej na wszelkie stosowne tu okazje: sabatu, miłości, wadzenia się z Bogiem. Pokazano trzy przynajmniej plany: sypialni, jarmarku i synagogi, szczególnie w ostatnim zachowując dbałość o realia. Chasydzi mają, jak należy, teksty, cicity, tefiliny a mezuza, aron ha-kodesz czy menora wydają się wzorowane ściśle na oryginałach; dla niezorientowanych w ich sensie zamieszczono w czarno-żółtym programie "Słowniczek terminów i znaczeń żydowskich".
Mówienie w tej sytuacji o lekceważeniu okazanym intencjom pisarza, wydaje się demonstracyjną niesprawiedliwością. Tym bardziej że w przeciwieństwie do dwu wcześniejszych premier "Sztukmistrza" - warszawskiej i radomskiej, obu teatralnie ascetycznych (a więc zdawałoby się bardziej wobec literatury pokornych) właśnie spektakl wrocławski sprawił, że nazwisko Singera pojawiło się nawet na ustach tych, którzy nie zajrzeli do żadnej jego książki.
A jednak właśnie Singer wydaje się w tym przedstawieniu najbardziej problematyczny. To, co w powieści stanowi jedność, tu nie składa się w całość naprawdę integralną. Plany przenikają się niby, a w rezultacie każdy jawi się osobno. Najuboższy zaś w tym wszystkim pozostaje bohater tytułowy, ów, jak go nazwano słusznie w programie, "sztukmistrz i mistyk". Nie żeby grający tę postać młody aktor Maciej Tomaszewski grał niesprawnie. Odwrotnie. Ale jest to sprawność bardziej przydatna dla sztukmistrza niż mistyka. I w istocie dla pierwszego zrobiono tu wiele więcej, aż po wyuczenie go kilku zręcznych sztuczek akrobatycznych i prestidigitatorskich - może nie na miarę artysty cyrkowego, ale z pewnością ponad miarę przeciętnego aktora dramatycznego; nie darmo służyło mu radą aż czterach fachowców.
Chciałoby się jednak sparafrazować z tej okazji zamieszczony jako motto przedstawienia cytat z "Dybuka" Anskiego: "Gdyby człowiek tyle pracował nad swą duszą, ile nad zręcznością ciała, to ponad jakże głębokimi otchłaniami mogłaby wędrować dusza po cieniutkiej nitce życia". Specjalisty od duszy bowiem nie zaangażowano - nie bardzo może wiedząc, gdzie go można znaleźć. Jasza, tak jak ustawił go reżyser i jak gra go Tomaszewski, zręcznie łyka ogień i przechodzi po drążku nad sceną, ale nie ma w sobie nic z tego, co winno decydować o osobowości człowieka, który nie zmuszony żadną koniecznością nauczył się "czytać po rosyjsku i po polsku", "wertował podręczniki z zakresu algebry, fizyki, geografii, chemii i historii" aby odkryć tajemnicę istnienia i któremu jedno spojrzenie wystarczało na ocenę człowieka". Jasza wrocławski - zajęty (rzadziej) gimnastycznymi ćwiczeniami i (częściej) uwodzeniem kobiet - oddaje się czasem rozmyślaniom pseu-dofilozoficznym i pseudoreligijnym w rodzaju: "Kto więc stworzył świat? Skąd pochodzimy ja i ty? Kto sprawia, że śnieg pada, wiatr wieje, moje płuca wciągają powietrze, mój mózg myśli?" Są to rzecz jasna pytania dziecinne i jeżeli nie wspiera ich nic ponadto - nie tylko nie usprawiedliwiają, ale wręcz szydzą z określenia "mistyk".
Chodzi tu niby o niuanse: kwestie Jaszy wyjęte są wszak w sposób dosłowny, bez żadnych skreśleń i uproszczeń z książki. Tyle tylko, że pozbawione kontekstu. Singerowski Jasza nie jest cadykiem-filozofem i jego "mistycyzm" nie objawia się głębią trafnie uogólnionych doznań czy dociekliwością pytań zadawanych sobie i Bogu - raczej stałą potrzebą ich stawiania. Przejawia się w ustawicznym niepokoju, wewnętrznej niemożności zerwania ze światem, z którym pozornie nie łączy go wiele: ani styl życia, ani konwenans, ani religijne praktyki.
Stąd się wszak bierze (a nie z zewnętrznych układów) jego sytuacja "graniczna" owo długoletnie "półżydostwo", "półchrześcijaństwo" przy równocześnie potrzebie stworzenia "własnej religii" wedle której "Stwórca istniał, lecz nikomu nie objawiał się, nie udzielał żadnych wskazówek, co wolno a czego nie wolno". "Religii" na tyle zresztą popularnej, że trudno przypisać jej oryginalność a która tę oryginalność zyskać może, mimo wszystko, dzięki indywidualności przeżycia. I Jasza z powieści zyskuje ją, znów nie dzięki niezwykłości refleksji, lecz niezwykle osobistemu przeżywaniu świata, stałemu poczuciu, iż "każdy kwiat, drzewo owocowe, każdy kamyk i ziarenko piasku", potwierdza obecność Boga. I na tym też zasadza się niewielka niby a w istocie kolosalna różnica między Jaszą Singera a Jaszą Szurmieja.
Co innego bowiem czuć "mądrość Boga" i zadawać pytania "skąd wzięła się ziemia, słońce, księżyc, gwiazdy?" w obliczu natury, skrywającej "odwieczną mądrość świata", co innego na gimnastycznej drabinie. Co innego dokonywać ostatecznego rozrachunku z Bogiem przy pomocy songu Osieckiej stającego się mimo woli parodystyczną trawestacją Wielkiej Improwizacji: "Zmierz się ze mną Niewidzialny, porzuć tajny byt astralny [...] Czy ty potrafisz w cyrkowej budzie pijaną gawiedź bajką uwieść tak, by bili brawo po każdym Twym cudzie...", co innego oddawać się wątpliwościom: "Do czego były Bogu potrzebne te kapoty, pejsy, jarmułki i szaty? Ile jeszcze pokoleń będzie męczyć się nad Talmudem? Czy jednak można służyć Bogu bez dogmatów [...] Religia podobna jest do wojska, wymaga dyscypliny. Wiara abstrakcyjna nieuchronnie prowadzi do grzechu. Dom modlitwy przypomina koszary: przeprowadzono tam zbiórkę żołnierzy Boga". Co innego wreszcie znaczy finał, tak drastyczny jak zamurowanie się w celi - gdy oznacza tylko pokutę za rzeczywiste grzechy: cyniczne wykorzystywanie kochanek, karierowiczowski zamiar zmiany wiary, złodziejstwo; co innego gdy oznacza poddanie się filozoficznemu i etycznemu porządkowi, którego nie da się naruszać bezkarnie, nawet gdy wcześniej nie dostrzega się zła tkwiącego w jego pogwałceniu.
Ale rzecz nie dotyczy tylko Jaszy - choć wątek ten bez wątpienia poprowadzony jest najgorzej. Także efektowne sceny z chasydami, które mają służyć w równym stopniu pewnym treściom, jakie spektakl chce przekazać jak i świadczyć o sprawności reżysera, w istocie spełniają drugie głównie zadanie. To prawda, znać w nich - jak pisałam - troskę o wierność szczegółom, są dobrze opracowane muzycznie, ale czy rzeczywiście - jak chce Jacek Sieradzki w "Polityce" - przekazują "wiedzę o kulturze, należącej do wspólnej kultury narodów"?
Jeśli, to w sposób niezwykle zewnętrzny. Wszystko zasadza się tak naprawdę jedynie na teatralności, i to w podwójnym jak gdyby wymiarze. Jest zrobione z troską o widowiskowość (o co dość łatwo: prawie każdy obrządek religijny jest na scenie spotęgowanym teatrem) a zarazem wydobywa z ceremonii religijnej to wyłącznie, co jest w niej widowiskowe. Forma panuje wszechwładnie nad treścią; sceny chasydzkie przynależą w całości do musicalu. Nie jest oczywiście bez znaczenia, że scenariusz przewiduje jako miejsce akcji synagogę, a nie np. kościół prawosławny, nie jest bez znaczenia, że prezentuje się nam nie popa czy katolickiego księdza, lecz cadyka i kantora, i to w kostiumach i sceneriach, oddanych z precyzją, zapewniającą "wiarygodność" - ale poza szczególną malowniczością (która, rzecz jasna, podoba się nawet widzom normalnie odczuwającym wobec kultury żydowskiej pogardę) nic stąd głębszego nie wynika. Decyduje w dużym stopniu o urodzie przedstawienia, ale w stopniu minimalnym o jego sensach.
Czy winna jest tu nadmierna pycha reżysera, każąca mu dbać bardziej o efekt niż treści? Być może, ale przecież i bardziej tradycyjne wersje sceniczne "Sztukmistrza" nie zdały egzaminu, i to w sposób o wiele dotkliwszy. Czy dlatego z kolei, że proza typu singerowskiej jest w ogóle nieprzetłumaczalna na język teatru? Wątpliwości w tej mierze musieli mieć sami twórcy przedstawienia, czego ślad odnajdujemy w programie: "Jest to zabieg ryzykowny i trudny. W dziele tym bowiem - obok wartkiej fabuły - znajduje się nieustający potok myśli, głębokiej filozoficznej refleksji, mnóstwo ukrytych symboli". Lecz w gruncie rzeczy każda adaptacja wybitnej prozy jest trudem i ryzykiem i nie zdarzyło się, by nie wywoływała zasadnych sprzeciwów. Nie oznacza to jednak, że nie powstawały dzieła teatralne dużej wartości, oparte właśnie na adaptacji powieści. Na to, aby sukces był nie tylko widowiskowy, trzeba wszakże specjalnych warunków, a nie musi do nich należeć ani tzw. "trzymanie się litery tekstu", ani ascetyczność formy, ani śmiertelna powaga. Wystarczy przywołać - już po raz drugi - przykład amerykańskiego "Skrzypka na dachu" też wykorzystującego przecież musicalową konwencję - a zarazem nie odbierającego rangi żadnej z istotnych dla pierwowzoru kwestii, by wymienić bodaj sprawę tradycji - zarówno w jej ograniczeniach jak i szansach, które stwarza. Tam właśnie udało się ukazać człowieka zdeterminowanego przez system moralny i religijny, w którym wyrasta, a nie poprzez przebranie zaś sensualizm splata się z mistyką nie dlatego, że jadalnia i sypialnia znajdują się blisko synagogi.
Rekwizyt ma, rzecz jasna, swą wagę, lecz nie pełni funkcji zastępczych. Wszystko zawiera się w człowieku: w sposobie, w jaki ogląda świat, rozmyśla o życiu i śmierci, kłóci się z Bogiem i żoną. Rzecz charakterystyczna: w najbardziej nawet entuzjastycznych recenzjach ze "Sztukmistrza z Lublina" znać było - mniej lub bardziej nerwowo wyrażany - niedosyt dotyczący większości wykonawców. Ale były to zarzuty jakby marginalne, drugorzędne. Fascynujący spektakl, chociaż aktorzy nie najlepsi. Zdarza się to nader często. Tyle że w tym wypadku nie ma żadnego "chociaż". W przypadku dzieła takiego jak singerowskie, wewnętrznej pustki aktora nie mogą ukryć najbardziej imponujące sceniczne zabiegi. Przecież siła tej prozy tkwi między innymi w jej swoistej dyskrecji; zamieszkujący ją ludzie nie odznaczają się na ogół niczym imponującym i niezwykle osobliwym, podobnie jak i otaczający ich świat. Ale to, co zdawałoby się powszednie: gest, słowo (jakże często banalne), drzewo czy kamień, pora dnia lub roku - nabiera szczególnych znaczeń. I z tego dopiero rodzi się to co odmienne, osobliwe, niepowtarzalne. Dlatego właśnie pisarstwo Singera zachowało swoją fascynującą kulturową odrębność, mimo iż jak sam powiada: "Moim zdaniem istnieje pewna liczba pisarzy żyjących w Stanach Zjednoczonych, którzy uważają się za Żydów [...] O mnie natomiast można powiedzieć tylko to, że jestem pisarzem żydowskim. Kiedy murarz francuski przystępuje do budowy domu, nie mówi o sobie, że zbuduje dom francuski a jednak buduje go. Kiedy ja siadam do biurka to po to, aby opowiedzieć o miłości, nadziei czy rozczarowaniu, nigdy zaś po to, by napisać opowieść żydowską".
Spektakl wrocławski jest w znacznym stopniu zaprzeczeniem tego porządku. Nie wszystkim musi się to wydać wadą. Nie wszystkim musi się to nawet wydać swoistą zdradą pisarza. Przedstawienie cieszy się powodzeniem. Być może wyrosło na fali mody (któż wie, czy "Dybuk" Anskiego nie stanie sią przebojem któregoś z niedalekich sezonów) - ale ilość widzów bijących się o bilety li tylko ze snobizmu jest na pewno niewielka. Z pewnością nie większa niż ilość tych, którzy - ze snobizmu - mienią się entuzjastami singerowskich książek Czy warto w tej sytuacji zgłaszać o cokolwiek pretensje?