Skandale i szczyt biurokracji (fragm.)
Spotkałem się niedawno z opinią, że właściwie to "Sztukmistrz z Lublina" ma już swoją dobrą markę. Teatr Współczesny we Wrocławiu stał się głośny, odwiedzany, bez Teatru Współczesnego ze "Sztukmistrzem z Lublina" to jakby w mieście sztuki teatralnej nie było. Ba! Pewien człowiek obeznany z mechanizmami giełdy artystycznej powiada, że trzeba umieć się reklamować. I oto mamy skandal. Nie wiadomo na dobrą sprawę, ile w tym skandalu autoreklamy, a ile konieczności życiowej, faktem jest, że przez niemal tydzień Wrocław, a także cały teatralny kraj, żył problemem "Sztukmistrza", jako że artyści wyjechali z tym spektaklem na Zachód, gdzie mieli podobno grać w języku angielskim. Co się potem zaczęło dziać, wszelkie wyobrażenia przechodzi. Artyści istotnie wyjechali, zapowiadając już przed podróżą, że jadą po sukces, ale nikt nie wiedział, że sukces przerodzi się w dramatyczne ożywienie, niemal o skali międzynarodowej.
Zaraz po spektaklu agencje zachodnie przekazały do Polski wiadomość, z miejsca rozpropagowaną przez naszą ukochaną TV, że wrocławianie stali się bohaterami skandalu. W mieście zawrzało. Telefony się urywały. Ludzie podnieceni. Skandal?! Przecież tego nam tylko brakuje! Wreszcie Wrocław na ustach całego Świata. W czym rzecz? Otóż Agencja, bodajże Reutera, doniosła, że zespół wrocławski zamiast zagrać "Sztukmistrza" w wersji angielskiej, zagrał po bożemu, czyli po polsku. I od tego momentu co kilka, a najpóźniej co kilkanaście godzin zmieniały się wersje wydarzeń. Najpierw dowiedzieliśmy się, że publiczność zagraniczna wygwizdała spektakl, że połowa sali, czyli ponad tysiąc widzów, opuściła widownię, że trzeba było zwracać za bilety. Lokalne gazety prześcigały się w komentowaniu tego faktu, były naturalnie zagraniczne telefony, byle tylko nie wyciszyć sprawy. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że nie tysiąc ludzi wyszło z sali, a tylko 200 osób. Trzeciego dnia już nie 200, a tylko 50, a gdy teatr wrócił z wojażów, okazało się, że w ogóle nie było żadnego skandalu, a tylko jakiś niekulturalny obywatel, nie znający języka polskiego, pogwizdał sobie nieco z jaskółki i na tym się skończyło. Nie! Nie na tym. Sala wstała i biła owacyjne brawa, dziękując za przedstawienie. Dyrektor teatru udzielił kilku wywiadów, świetny reżyser, Jan Szurmiej, także wypowiedział się na ten temat, słowem, huk co niemiara. Na dodatek wszystko się działo tuż przed Warszawskimi Spotkaniami Teatralnymi, gdzie miał właśnie wystąpić teatr z Wrocławia. I dał tam, nie tak jak inne, dwa spektakle, ale aż 5, czy nawet więcej. O Teatrze Współczesnym mówili wszyscy. Komentatorzy i sprawozdawcy uznali Teatr Współczesny za jedno z najciekawszych zjawisk w Warszawie, przyznając mu (w TV) wyróżnienie (ustne) za... autoreklamę. Jak było naprawdę, wiedzą tylko ci, którzy przeżyli to na gorąco.
Z innych scen teatralnych wieje na razie jeśli nie nudą, to nie najwyższym poziomem, a na pewno nie Europą (...)