Artykuły

Migam się, gdy każą mi mówić o miłości. Nie chcę być na celowniku

- Każda publiczność ma do swojej dyspozycji to, co uważa. Teatralna jest na pewno zaspokojona, bo zagrałem wiele ról. Ci, którzy słuchali tylko radia, mają to, co mają. Reszta ma filmy - mówi KRZYSZTOF KOWALEWSKI, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

"Taka zabawna historia" to dla mnie książka o tym, jak człowiek staje się aktorem, a aktor pozostaje człowiekiem. Chyba najmocniej na człowieka działa to, czego doświadczył, a Pan doświadczył wyjątkowo dużo traum. Niełatwo było Panu grzebać się w tej przeszłości?

- Nie będę udawał. Ale nie było też trudno. Przede wszystkim dzięki osobowości Juliusza Ćwielucha, który przeprowadzał ze mną tę rozmowę. Świetnie potrafi otwierać rozmówcę.

Powiedział Pan więcej, niżby chciał?

- Nie. On czasem narzekał, że mu z odpowiedziami umykam. Ale ja nie miałem tego wrażenia ani zamiaru.

Wojna, Powstanie Warszawskie, pogrom kielecki - o tym wszystkim opowiada Pan tak, jak widziały to oczy dziecka. Jakby było przygodą. Nie czuł Pan strachu?

- Strach pojawia się wprost proporcjonalnie do świadomości. Więc wtedy, kiedy to przeżywałem, musiał być taki, na ile ja zdawałem sobie sprawę, że to jest groźne. Jeśli patrzyłem na trupa Niemca na rynku kieleckim którego rozjeżdżali czołgiem rosyjscy żołnierze.

- Nie dziwiłem się. Widziałem trupy w powstaniu. I niemieckie, i polskie. Byłem z tym otrzaskany. To była dla mnie normalność.

Czy kiedykolwiek dla Pana miało znaczenie to, że jest Pan Żydem?

- Zupełnie nie, gdyż o tym nie wiedziałem. Moja matka świadomie mi nie powiedziała. Dopiero dzień przed pogromem kieleckim zdziwiłem się, gdy dwóch bliźniaków na podwórku złapało mnie i wykręciło ręce. Chcieli, żebym się przyznał, że moja babka była Żydówką. Zastanawiało mnie to: "Dlaczego babka?". I dlaczego w zestawieniu ze mną padło słowo Żyd.

A marzec '68 roku?

- Nie dotknął mnie. Ale moich wielu przyjaciół wyemigrowało, stąd moje liczne wtedy wizyty na Dworcu Gdańskim i pożegnania.

O czym trudniej było Panu opowiadać - o wojnie, swoich relacjach z mamą czy o miłości? Bo mnie się wydaje, że przy tym ostatnim temacie najczęściej się Pan migał.

- Migałem się? Prawdopodobnie ta moja podświadomość chroniła we mnie to, co jest najbardziej intymne. W związku z czym tutaj za bardzo wylewny nie jestem. Ale chyba daliśmy sobie radę z tym tematem.

W bardzo delikatny sposób.

- A jak inaczej? Teraz opowiem państwu o swoich kobietach?Prawdziwy mężczyzna nie chwali się podbojami?

- "Prawdziwy mężczyzna" też mnie śmieszy. Była zresztą taka sztuka Neila Simona, w której grałem. To puszenie się ewentualnymi podbojami, z których połowa jest nieprawdziwa, jest durne. Nie potrafię samego siebie tak wystawiać na strzał. Bo potem te wszystkie pisemka zaczną

Już zaczęły!

- Co wyciągnęli? A, syfilis.

Po tym jak Pan się spotkał z Romanem Wilhelmim u jednej lekarki, która leczyła tego typu przypadłości.

- A tu chodziło tylko o to zabawne spotkanie dwóch idiotów, którzy coś przed sobą udają.

Jako aktor nigdy nie zagrał Pan esesmana. Bo był Pan na to za sympatyczny.

- Tak mi powiedzieli. Skreślili mnie, bo zagrałem raz. W "Stawce większej niż życie".

- Tak. I takie właśnie uzasadnienie usłyszałem.

W swoim ogromnym dorobku zawodowym chyba największą popularność zdobył Pan radiowym panem Sułkiem. Tak chciałby Pan być zapamiętany?

- Każda publiczność ma do swojej dyspozycji to, co uważa. Teatralna jest na pewno zaspokojona, bo zagrałem wiele ról. Ci, którzy słuchali tylko radia, mają to, co mają. Reszta ma filmy.

Pan Sułek, według Pana, to symbol polskiego mężczyzny - cham o zakutym łbie, do którego nic nie dociera, za to może rozprawiać na każdy temat. Tacy są polscy faceci?

- Ja bym tego tak nie uogólniał. Tu chodzi o pewien model psychologiczny.

Który ją trochę lekceważy.

- I jest idiotą.

Mnie Pan Sułek przypomina niektórych polityków.

- Oczywiście. Jest taki odcinek, w którym Sułek postanowił zostać posłem. Gdy tego słuchałem, to myślałem, że się, za przeproszeniem, posikam. To było tak trafione i tak pasujące do obecnych realiów.

Pan myślał kiedykolwiek o tym, żeby wejść do polityki?

- Nie. Wbrew wszelkim pozorom, ja to poważnie traktuję. Trzeba do tego mieć przygotowanie. W efekcie mamy takich posłów, jaki mamy naród. Naród jest głupawy, więc tak wybiera. Kiedy zmądrzeje - będzie wybierał lepszych. Mądrzejszych.

Kiedy opowiada Pan o ciężkich czasach stanu wojennego, o bojkocie telewizji, mówi o tym z taką lekkością, jakby to wcale nie wymagało wielkiego charakteru.

Nie wiem, czy to wymagało charakteru. Nie było telewizji, zamieniliśmy ją na coś innego. A że lekko się o tym opowiada? Jeżeli widziała pani film, w którym Danuta Szaflarska opowiada o wojnie, okupacji, to co ja mam dramatyzować.

Ale już o tym, co działo się z Polską po '89 roku, to Pan niewiele mówi. Tak jest z aktorami, że już się nie muszą angażować w sprawy społeczne, polityczne?

W społeczne się angażujemy. Nie mamy związku zawodowego i rozmaici cwani producenci obdzierają nas. Każą nam pracować po 12 godzin, obniżają stawki, angażują amatorów, bo taniej. I nikt nas właściwie przed tą łobuzerią nie chroni.

Prawdziwi aktorzy, którzy grają w rozmaitych serialach, podpierają się nosem. Po całym dniu zdjęć w nocy dostają następny obfity materiał do opanowania na następny dzień. Niech taki sukinsyn sam to spróbuje zrobić. A jeżeli aktor się zbuntuje, to kopa i odjazd.

Jak Pan się angażuje?

- W ogóle się nie angażuję. Rzadko teraz grywam. Po tym, jak skończyliśmy "Daleko od noszy", to w jednym serialu coś zrobiłem, w drugim. Ale wolę grać w teatrze, tym swoim, w którym gram, i wolę grać w teatrze 6. Piętro, teatrze komercyjnym, gdzie lepiej się zarabia.

To może zaangażuje się Pan chociaż w ratowanie wielorybów, ekologię, adopcje afrykańskich dzieci jak Jolie i Pitt?

- Nie mam do nich zaufania. Pachnie to komercją. We własnym zakresie staram się pomagać. Moja żona z roku na rok wspiera inną, bardzo biedną rodzinę.

Wiele Pan opowiada o swojej przeszłości, mało o teraźniejszości. Ona została tylko dotknięta: dowiadujemy się, że jest dom, jest żona, jest córka, są Pana spektakle i drzemki, z których Pan się budzi i liczy, czy wszyscy są.

- No, nie zgadało się na temat teraźniejszości.

Ujęło mnie zdanie, kiedy mówi Pan, że jeżeli sukces zawodowy nie jest podparty miłością, udanym życiem osobistym, to na koniec okazuje się, że jest się kaleką. Opiera się całe życie na jednej nodze, a to musi boleć. Pomyślałam: "Jest Pan szczęściarzem".

- Jestem. Tu mogę powiedzieć otwarcie, że osoba, z którą jestem w związku - jest nadzwyczajna. I tu nie chodzi o to, że

że jest młodsza od Pana o 31 lat?

- Umysłowo jest na takim poziomie, że prawdopodobnie jest starsza ode mnie.

Żona młodsza o 31 lat to banalna klasyka. Co by było, gdyby była starsza o 31 lat?

- To miałaby 108 wiosen.

Wyczułam gorycz, kiedy mówi Pan o starości. Nie ma dla takich ludzi miejsca w teatrze?

- Nie ma dla nich miejsca w filmie.

A teatr?

- Właśnie pielęgnuje starość. W dramatach, sztukach teatralnych starość jest obecna. Kiedy byłem młody, spotykałem się z wiekowymi aktorami. I dla mnie to było naturalne.

Pan w tym roku skończył 77 lat.

- Piękny wiek na papierze. Tak myślałem. Ale czasem jest uciążliwy. Długo nie zwracałem uwagi na wiek i nagle: o cholera, idzie 78. rok. Trzeba się zbierać.

Myśli Pan o śmierci?

- Otarłem się o nią. Więc proszę bardzo.

Rozmowę zakończymy tak, jak ją zaczęliśmy: tematem książki. Jaki będzie miał Pan z niej pożytek?

-Spotkałem na swojej drodze interesującego człowieka. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Z rodzinami. I to taka zupełnie nieoczekiwana wartość w moim życiu - poznałem osoby, na których zaczęło mi zależeć.

***

Krzysztof Kowalewski, czyli kultowy pan Sułek z radiowego słuchowiska emitowanego w Trójce pt. "Kocham pana, panie Sułku". Jest aktorem teatralnym, telewizyjnym i filmowym. Popularność przyniosły mu role w filmach Stanisława Barei. W nie mniej kultowym filmie "Miś" zagrał Jana Hochwandera, kierownika produkcji filmu "Ostatnia paróweczka Hrabiego Barry Kenta". Jego debiut to epizodyczna rola w "Krzyżakach" Aleksandra Forda. "Taka zabawna historia", to wywiad rzeka z Krzysztofem Kowalewskim, który właśnie trafił do księgarń. Przeprowadził go Juliusz Ćwieluch, a wydała Wielka Litera. Aktor opowiada o swoim dzieciństwie w strasznych czasach wojny, o żydowskim pochodzeniu, młodości spędzonej w czasach PRL, o kobietach, miłości i różnych rolach, zarówno życiowych, jak i teatralnych czy filmowych. To mistrzowsko napisana lektura, pełna anegdot, zaskakujących zwrotów akcji i błyskotliwych puent.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji