Dla oka i serca
Jeśli "Damy i huzary" - najnowsza premiera Teatru im. A. Mickiewicza - miały być uroczystym akcentem kończącym sezon, to znakomicie tę funkcję wypełniły.
Zaczęło się klasycznie. Najpierw z ciemności światła wydobyły proscenium. Widz zobaczył po obu stronach sceny fragmenty drewnianych zabudowań zwieńczonych strzechą. Między nimi wyrastał prawdziwy trawniczek z drobnymi roślinami. W tej scenerii jurny parobek przepędził służebne dziewki. To zaczynał się sielski dzień w polskim dworku.
Na tę polskość wyraźnie położyli nacisk realizatorzy. Kiedy podniosła się kurtyna, trop potwierdziła dalsza część scenografii autorstwa Doroty Korfel, a później polskie pieśni i mazury towarzyszące akcji.
Podwórko z kilimami
Scenografia imponowała starannością, pietyzmem, z jakim przywoływała naszą architekturę, w której Aleksander Fredro umieścił XIX-wieczną intrygę. Nad bielonym gankiem strzecha. Na drewnianych ścianach kilimy, szable i Napoleon jak żywy na portrecie w złoconych ramach. Ale pod ścianami beczki, sita i przetaki. Paradność i codzienność. Obrazek i dla oka, i dla serca.
Kiedy ta dosłowność zaczyna służyć rozwijającej się intrydze, pozytywne wrażenie nieco maleje. Fredro życzył sobie, żeby jego komedia rozgrywała się w izbie szlacheckiego dworku. Dzięki wizji scenografa znajdujemy się jednak na podwórzu - nieco dziwnym, bo ściany komórek dekorowane są kilimami i portretami. Ale to w końcu artystyczna wizja, która scenicznemu dzianiu się przecież nie przeszkadza.
Problem jednak pojawia się znowu, kiedy otwierają się drzwi ganku i... za nimi rozpościera się łąka, a nie spodziewane wnętrze. Postaci wchodzą do domu, żeby wyglądać nadjeżdżających gości. Iluzja pęka.
Gwiazdy i smakołyki
Dajmy jednak spokój czepiactwu. Spektakl rozwija się pięknie. Scenę zaludniają coraz to nowe urzekające postaci.
Z "wieku i urzędu" pierwszeństwo służy Majorowi i Pani Orgonowej. Janusz Zakrzeński to ilustracyjny przykład polskiego szlagona. Gra statecznie, bez szarż. Barbara Wrzesińska przeurocza, choć w stosunku do swoich możliwości komediowych - stonowana.
Pięknie skomponowana jest natomiast postać Rotmistrza. Nawet jeśli widz zna obsadę, to przez pierwsze minuty nie wierzy, że to Adam Hutyra jest na scenie. Ten wąsik a la Papkin, krok żurawia kroczącego po bagnistej łące, podzwanianie ostrogami na podkreślenie kwestii, ręce założone z tyłu. Nad całym tym "kolorem" Hutyra panował niezależnie od ognistości tekstu, który przyszło mu wygłosić.
Tu na myśl przychodzi kolejna postać Grzegorza Rutkowskiego - stary wiarus grany z powodzeniem przez młodego aktora. I kolejny wypracowany rys: Grzegorz miast prostować się w pozycji, "baczność", jak Rotmistrz, przedziwnie zapada się w siebie.
Przy całej jednak staranności opracowania postaci komediowością bije ich na głowę Panna Aniela w wydaniu Iwony Chołuj. Jedyny "pieprzyk", jaki nakłada, to szczególny kaszel-śmiech. Jest żywiołowa, swobodna. Jej scena zagrana z Rotmistrzem, kiedy opowiada o zamiłowaniu dojazdy konnej, kołysząc się na leżącej beczce - to największy smakołyk częstochowskiej inscenizacji. Ma w sobie taki ładunek erotyzmu, że niepotrzebne - a w odniesieniu do epoki niewiarygodne - staje się eksponowanie pantalonów aż po uda. Chwalić należałoby z osobna wszystkich wykonawców, a przy kilkunastu osobach obsadzonych w spektaklu to niewykonalne. Jeszcze więc słowo o Kapelanie Andrzeja Iwińskiego. Jest schowany w tekście gdzieś z boku, ale jak zawsze ostatnio, kapitalny.
Czepiając się trochę
Jedyną postacią, której wierzy się nie do końca, jest Zosia. Agnieszka Sztuk ze swoją urodą przepięknie mieści się w stereotypie dziewicy polskiej. Ta jednak w dialogu z Majorem, kiedy przewrotnie nakłania go do małżeństwa, zachowuje się zbyt współcześnie. Nastolatka prawie 200 lat temu w rozmowie z dojrzałym mężczyzną i do tego wujem, miałaby "usteczka w ciup, a rączki w małdrzyk". Zosia natomiast jest zbyt swobodna, zbyt bezczelna. Czepiając się spektaklu jeszcze przez moment, warto zauważyć pewien anachronizm. Drzwi na ganku zatrzaskują się automatycznie i aż widzi się współczesny mechanizm, który im w tym pomaga.
Przedstawienie zrobione jest z wielką atencją dla fredrowszczyzny, zachowuje całą urodę języka, jaką zapisał komediopisarz. Sumują się z nią meandry intrygi, pyszne postaci znakomicie oddane przez aktorów.
"Damy i huzary" stwarzają publiczności możliwość świetnej zabawy, a do tego mądrej, bo uczącej śmiać się z przywar Polaków - przywar nieśmiertelnych, a więc i naszych.