Artykuły

Lubię jasne sytuacje

- Był czas, gdy nie miałam pracy jako aktorka. Ale lubię decydować o sobie, nie czekać na to, co się wydarzy. Na szczęście mam teraz dużo pracy w teatrze. Gram w spektaklach "Ich czworo" w Teatrze Polonia i "Złodziej" w Teatrze Capitol - mówi aktorka IZA KUNA.

Musi czuć sens we wszystkim, co robi. Lubi mówić prawdę w oczy, często w ostrych słowach. Nie znosi kompromisów. Pozowania na kogoś, kim się nie jest. Gdy coś się kończy, uczciwie odchodzi. Tak, jak teraz z serialu "Barwy szczęścia". Rozwód czy tylko separacja?

- Myślę, że rozwód. Ale za porozumieniem stron (śmiech).

Nie żal?

- Dałam "Barwom szczęścia" wszystko co najlepsze, łączą mnie z nimi piękne wspomnienia, ale siedem lat to bardzo dużo. Zrobiłam więc pożegnalną imprezę, bo uznałam, że jak to przy rozwodach - ważne jest rozstanie z klasą. Żal mi więc, ale chyba nic więcej nie mogę już z siebie dać.

Serial jest dla aktora bezpiecznym portem. Stabilizacją finansową.

- Wiem. Był czas, gdy nie miałam pracy jako aktorka. Ale lubię decydować o sobie, nie czekać na to, co się wydarzy. Na szczęście mam teraz dużo pracy w teatrze. Gram w spektaklach "Ich czworo" w Teatrze Polonia i "Złodziej" w Teatrze Capitol.

Podobno będziesz pisarką...

- To może za dużo powiedziane, ale chciałabym się pisaniu bardziej poświęcić. Kończę scenariusz filmu, marzy mi się, by go reżyserować. Mam też w głowie kolejną książkę... A na to potrzebuję czasu.

"Klara" dodała ci pisarskiej pewności siebie?

- Dodała mi pewności, ale też ustawiła poprzeczkę. Nie mogę dziś napisać książki gorszej. Wymagam od siebie więcej.

Została okrzyknięta literackim wydarzeniem roku. Ale długo nie chciałaś jej wydać.

- Niespodziewanie zadzwonił do mnie wydawca, który zaproponował wydanie książki. Przez rok mówiłam "nie". Kiedy po dwóch latach ponowił propozycję, znów chciałam odmówić, ale Marek drążył: "Dlaczego nie?". Więc zmusił mnie w pewnym sensie. Popracowałam, poprawiłam i wydałam "Klarę".

Jako doświadczony dramaturg dawał rady?

- Czasem, czytając opowiadania na blogu, mówił. I myślę, że gdyby nie mój mąż Marek (Marek Modzelewski - lekarz, dramaturg, scenarzysta - przyp. red.), "Klary" by nie było. Przecież początkowo były to tylko opowiadania, które zamówił u mnie portal internetowy, było to rodzajem blogu.

"Fajne", choć zdarzyło mi się usłyszeć: "Stać cię na więcej". Wkurzałam się, oczywiście, ale jak mi przechodziło, pisałam jeszcze raz. Gdzieś podświadomie czułam, że ma rację. Ale zawsze źle znoszę jego krytykę. Pamiętam, jak przy jednym opowiadaniu powiedział: "Coś z tym końcem Iza musisz zrobić. Tu nie ma końca". Wpadłam w furię: "Nie ma, k..., i nie będzie!". Po czym nie spałam całą noc, a rano pomyślałam: "On ma rację". I dopisałam ten cholerny koniec.

Książka doczekała się dwóch adaptacji teatralnych. A ostatnio słyszałam, że Wojciech Smarzowski chce zrobić film. Powiedział: "Otworzyłem i po prostu ją przejechałem. Świetna. Kobieta o kobiecie. Ja to zrobię".

- To dla mnie bardzo wzruszające, że inni coś w niej widzą. Nawet rozmawialiśmy z Wojtkiem na ten temat. Gdyby chciał to zrobić, mogłabym czekać całe życie.

Ostatnio czytałam biografię Hemingwaya: wstawał wcześnie, ubierał się, szedł do pracowni i zaczynał pisać.

- Tak samo robił Balzac i inni pisarze. Nie muszę zresztą daleko szukać przykładów, bo mam go w domu. Mój mąż codziennie wraca z pracy w szpitalu i pisze. Wraca nad ranem z nocnego dyżuru w MSW, zwykle zmęczony, bo nie ma tam lekkich dyżurów, czasem prześpi się dwie godziny i zaraz pisze. Każdego dnia. Gdyby nie to, nie byłoby choćby najnowszego filmu "Warsaw by night", do którego napisał scenariusz, nowych sztuk czy serialu, który pisze. Na szczęście nie przeszkadza mu toczące się obok życie rodzinne. Ja potrzebuję ciszy, więc zwykle piszę nocą albo nad ranem, gdy cały dom śpi. Może teraz, gdy będę miała więcej czasu, stanę się bardziej systematyczna. Choć nie jestem konsekwentna w żadnej mierze. Ale wiem już, że nie potrafię tego zmienić.

Skąd u ciebie to pisanie?

- Już w szkole lubiłam pisać wypracowania.

Mama polonistka pewnie podrzucała ci różne książki...

- Miała bardzo bogatą bibliotekę, ale głównie w lektury obowiązkowe i opracowania. Naczytałam się tego, "co autor miał na myśli" (śmiech). Ale najbardziej lubiłam książki z innej półki. Pamiętam, jak zachwycił mnie "Portret Doriana Graya" Oscara Wildea. Z wypiekami na twarzy czytałam też "Wierną rzekę", ale tylko te intymne fragmenty. "Serce" Amicisa chcę zrobić w tym półroczu z moimi studentami w Łodzi. Miałam potrzebę czytania czegoś innego i układania swoich historii. Mama, choć jest wybitną polonistką i językoznawcą, miała zasadę, że jak czegoś chcę się dowiedzieć, sama muszę poszukać w książce. Nie chodziła nawet na moje wywiadówki, to było zadanie taty.

Od czego jeszcze był tata?

- Od wygadywania się. Po lekcjach biegłam do niego do pracy. Był szefem kadr w Mazowieckich Zakładach Przemysłu Wełnianego "Mazowia". Fabryka stała naprzeciwko naszego domu. Mieszkaliśmy w blokach pracowniczych, codziennie słyszałam odgłos krosien w tkalni. Mijałam więc dom i biegłam do fabryki. Wpadałam do jego pokoju, siadałam w fotelu i czekałam do wpół do czwartej. Zawsze szedł ze mną na obiad albo na pączki, a potem brał mnie za rękę i wychodziliśmy. Byłam dumna, gdy wszyscy mu się kłaniali. Niezwykle uroczy, dowcipny. Bardzo lubiany i szanowany w fabryce, pomógł wielu ludziom. Kiedy wracaliśmy do domu, tata gotował obiad. Siedziałam w kuchni na taborecie, patrzyłam, jak gotuje, i opowiadałam mu jakieś głupoty. Albo siedzieliśmy w oknie w kuchni. Mama w pokoju z książką, a my przyklejeni do szyby rozmawialiśmy. Nawet jak już byłam starą krową, ze wszystkiego mu się zwierzałam.

A mama?

- Zawsze była bardzo elegancka. Szyła ubrania u krawcowej w Tomaszowie. Mama pięknie rysowała, zawsze więc sama robiła projekt. To była zwykle klasyka: spódnica do kolan, dobry żakiet. Chodziłam z nią do pani Lodzi na przymiarkę. Czasem jeździła na zakupy do Łodzi do "Telimeny". Lubiłam patrzeć, jak ubierała się do wyjścia. Czasem, gdy rodzice wychodzili do znajomych, przebierałam się w piękne ubrania mamy. Teraz jestem w dresie i wyglądam jak lump, ale jak już się ubieram, to podobnie do niej. Była dla mnie wzorem kobiecości. A ojciec kochał ją do szaleństwa.

Dziś, gdy przyglądasz się innym kobietom, to co myślisz?

- Lubię kobiety, ale martwi mnie obsesyjne poprawianie urody. Wróciłam właśnie po trzech tygodniach z Francji. Przyglądałam się Francuzkom. Przeważnie wkładają dżinsy, T-shirt, czeszą włosy w koński ogon, nie malują się nawet za bardzo i to jest fajne. Jeśli te, które spotkałam, poprawiają się, to dyskretnie. My ciągle malujemy się za dużo i nadużywamy poprawiania urody. Niepotrzebnie, bo jesteśmy ładne i fajne. Nie ma co wariować. Wiesz, buty kupisz, ale lat nie.

Chcemy zatrzymać młodość. Ty nie chcesz?

- To nie jest tak, że mnie to nie obchodzi. Martwię się przemijaniem. Mam czterdzieści cztery lata, optymistycznie jest to "większa połowa" mojego życia. Ale bardziej martwię się tym, że kiedyś umrę, niż tym, że przybędzie mi zmarszczek. Oczywiście, robię sobie różne zabiegi, ale mam nadzieję, że nie doczekam takiego dnia, że wygląd stanie się moją obsesją.

Wkurza cię ten obowiązujący trend: zawsze młoda, zawsze szczupła, zawsze piękna?

- Oczywiście, gdy nie mogę dopiąć spodni, to przez dzień lub dwa nic nie jem. Przetestowałam zresztą chyba wszystkie diety i żadna mi nie posłużyła. Ale mam już to w dupie. Bo myślę sobie: "A gdzie jest przyjemność? Ze zjedzenia ciastka, napicia się wina czy zjedzenia pysznej kolacji, jaką na przykład wczoraj zrobiłam?". Przychodzę po spektaklu do domu bardzo późno, powinnam położyć się spać, ale jestem tak głodna, że zjadam garnek ziemniaków i kotleta. Najwyżej następnego dnia idę pobiegać na Skrę, bo tam jest oldskulowo, nieważne, jaki masz dres, nie ma lansu. Są drabinki, na których podciąga się mój syn, ja nie umiem.

Marysia Seweryn powiedziała o tobie: "Iza ma łatwość klarownej oceny spraw: to jest złe, a to dobre".

- Choć oczywiście wiem, że istnieje kolor szary i to z różnymi odcieniami, u mnie jest tylko biały albo czarny. I zawsze mówię prawdę prosto w oczy. Lubię jasne sytuacje, bez kręcenia i ściemniania. Potrafię powiedzieć: "Nie chce mi się tego robić, bo mi się to nie podoba". Zdarzyło się, że zamiast: "nie chcę" powiedziałam: "spier...". Na razie bez konsekwencji (śmiech).

Nie zrażasz w ten sposób do siebie ludzi?

- Zrażam. Ale nie widzę powodów, dla których mam mówić: "Zajebisty jest ten scenariusz", jeśli tak nie myślę. Nie chce mi się. Poza tym uważam, że jak ktoś chce, żebym u niego zagrała, zaakceptuje mnie z moim niewyparzonym językiem. Marek twierdzi: "Ale nie musisz mówić tego niepytana". I ma rację. W ten sposób narobiłam sobie trochę wrogów... Ale to nie chodzi tylko o moją pracę, w każdym związku ważna jest szczerość. Tylko są ludzie bardziej obrażalscy i mniej.

Ilu producentów obraziłaś?

- Paru. Ale oni się sami obrazili (śmiech).

W domu też się awanturujesz?

- Czasami, ale rzadziej, dzięki Markowi trochę się wyciszyłam. Wcześniej zwykłą sprzeczkę potrafiłam rozdmuchać do rozmiarów katastrofy. Chyba się starzeję po prostu, jestem zmęczona.

Z Markiem Modzelewskim poznaliście się na deskach Teatru Narodowego. Zobaczyłaś go i co?

- I nic. Jeśli jest miłość od pierwszego wejrzenia, to nam się ona nie przytrafiła. Wtedy po prostu zagrałam w jego sztuce. Nie było tak, że potem on nie spał przeze mnie albo ja wciąż myślałam o nim. Zaczęliśmy się spotykać. I dość szybko, bo po kilku miesiącach znajomości, zamieszkaliśmy razem. Chyba bardziej z rozsądku niż z wielkiej miłości. I myślę, że małżeństwa z rozsądku trwają dłużej. My jesteśmy razem już jedenaście lat.

Mówisz "mąż", a przecież nie jesteście po ślubie.

- Lubię tak o nim mówić.

To dlaczego się nie pobierzecie? Przecież oświadczał ci się kilka razy.

- Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy brać ślub. I dawno mi się już nie oświadczał. O właśnie, może już nie chce (śmiech).

Ale lubisz go trochę?

- Uwielbiam!

***

Iza Kuna przez siedem lat w "Barwach szczęścia" grała Marię Pyrek, która dzielnie zmagała się z życiem. Ponadto widzowie mogli ją zobaczyć w świetnym filmie W. Smarzowskiego "Drogówka" oraz w komediowym hicie "Lejdis" z Magdaleną Różczka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji