Artykuły

Bajka na dzień dobry

"Łysa śpiewaczka" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Karol Płatek w serwisie Teatr dla Was.

Tak wystawiona klasyka sprawia, że człowiek się uśmiecha od początku do samego końca. Że nie mamy do czynienia z inscenizacyjną rewolucją - prawda. Że sam dramat nie ma już tej miażdżącej siły - też prawda. Tylko co w związku z tym? Niewiele. Bo i tak "Łysa śpiewaczka" w reżyserii Macieja Prusa to spektakl świetny, z którego niejedno można wynieść na później - do intelektualnego przetrawienia.

Eugne Ionesco miał słuch. W jego debiutanckim dramacie widać to (słychać to) doskonale. Spotkanie dwóch małżeństw - państwa Smithów i państwa Martinów - staje się punktem wyjścia do ukazania bełkotliwości, wypływającego z nas i nas otaczającego języka. Mieszczanie zupełnie nie mogą się ze sobą porozumieć, żywioł gadania głupot zupełnie zatruwa im głowy. Całe to paplanie można rozpatrywać różnorako - w zależności od historycznego i społecznego kontekstu, w którym przychodzi nam z tą sztuką obcować. W PRL-u - wiadomo - tekst Ionesco odbierany był jako obraz absurdu ówczesnej rzeczywistości, ówczesnego zakłamania; dzisiaj interpretacja tego utworu nie może mieć już tamtej wagi - kiedy warszawska publiczność śmieje się z idiotyzmów wypowiadanych przez bohaterów, słyszy głównie swoistą neonowomowę naszej ery, pustosłowie mediów, pogłębiającą się nieumiejętność rozmawiania z drugim człowiekiem. Jasne, że to nic oryginalnego - ale kondensacja językowej pulpy w wydaniu Ionesco robi tu ogromne wrażenie i przez to dzieło trafia w sedno.

Najciekawiej robi się chyba, kiedy stawiamy sobie w wyobraźni "rozmowy" Smithów i Martinów obok naszego własnego codziennego gaworzenia. Ile razy zaczynamy opowiadać bliskim o ważnych z naszego punktu widzenia sprawach związanych - bo ja wiem - z karierą, pieniędzmi, planami na przyszłość. A oni, rzuciwszy może tylko udające uwagę "acha", zamiast odnieść się do naszych palących problemów - błyskawicznie wciskają niosące ogromny ładunek poznawczy informacje na temat, na przykład, przedszkolnego życia ich pociech. I my przytakujemy, bo czemu nie? Ale przecież sami nie jesteśmy niewiniątkami. Robimy dokładnie to samo. Identycznie jak postaci Ionesco wypluwamy z siebie strzępy myśli. A może nawet jeszcze gorzej - częściej od nich zaczynamy od "A wiesz, a ja"; bo w takich to egocentrycznych czasach (ja-centrycznych) żyjemy. Tutaj "Łysa śpiewaczka" się nie zestarzała, nie przybyła jej ani jedna zmarszczka. Ludzie chrzanili bez sensu zawsze i zawsze chrzanić będą.

Spektakl w Narodowym zachwyca kunsztem realizacyjnym. Tu wszystko działa jak w zegarku, piłka lata jak po sznurku, wszystko pasuje jak ulał - nieważne które z wyświechtanych porównań odnoszących się do precyzji przyjdzie nam do głowy, na pewno będzie na miejscu. Minimalistyczna i, powiedziałbym nawet, elegancka scenografia Borisa Kudlički oraz idealnie "porządne" i "odpowiednie" kostiumy Jagny Janickiej - tylko podkreślają absurd obserwowanej przez widzów sytuacji. Jednak, oczywiście, największą zaletą przedstawienia Prusa są aktorzy. Aktorstwo jest po prostu fantastyczne. Anna Seniuk - przerysowana i wybuchowa. Ewa Wiśniewska - naiwna i urocza. Artur Żmijewski - stereotypowo mieszczański i jeszcze bardziej stereotypowo męski. Jacek Mikołajczak - szarmancki i pewny swoich racji. Do pary małżeństw dochodzi jeszcze dwójka innych postaci - Mary, służąca Smithów, i Kapitan straży pożarnej. Brawurowo grają ich Beata Fudalej i Grzegorz Kwiecień. Kapitan w wykonaniu Kwietnia to wstydliwa poczciwina, a o Beacie Fudalej można by pisać w nieskończoność - jej gra to wulkan teatralnej siły (nieśmiało dodam: czy to nie jest jedna z najlepszych aktorek w naszym ukochanym kraju?). Ważne też, że wszyscy grają do jednej bramki - obsada jest doskonale zgrana, ani przez moment nie ma mowy o jakichś przestojach czy zawahaniach. Aż się przyjemnie człowiekowi robi.

Śmieszy, więc działa. Sztuka Ionesco nadal jest aktualna, chociaż przecież wiadomo, że tak do końca to aktualna być nie może. Nie może, a jest. A na koniec cytat wybitnej urody (proszę sobie wyobrazić, jak mówi to Artur Żmijewski): "Teraz ja wam opowiem bajkę: >Wąż i lis<. Pewnego razu wąż, zbliżając się do lisa, powiedział: >Zdaje mi się, że ja pana skądś znam<. Lis odpowiedział mu: >I mnie się tak zdaje<. - >Więc - powiedział wąż - niech mi pan da trochę pieniędzy<. - >Lisy nigdy nie dają pieniędzy< - odpowiedział chytry zwierz i, chcąc się wymknąć, skoczył w dolinę pełną krzaczków truskawkowych i kurzego gówna. Ale wąż już tam czekał, śmiejąc się śmiechem mefistofelicznym. Lis wyciągnął nóż i, wołając >Ja ci pokażę<, odwrócił się i zaczął uciekać. Nie miał jednak szczęścia, biedaczek. Wąż był szybszy od niego. Jednym ciosem pięści zdzielił lisa w czoło, które rozleciało się na tysiąc kawałków, krzycząc jednocześnie: >Nie, nie! Po stokroć nie! Nie jestem twoją córką!<". Taka bajka na dobranoc. Chociaż Ionesco powiedziałby pewnie: taka bajka na dzień dobry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji