Fredro po raz dwudziesty!
Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie stara się, aby w każdym sezonie wprowadzić do repertuaru jedną ze sztuk swojego patrona. Ostatnio przygotowano tutaj "Dożywocie". Z tytułem tym wiążą się dwie jubileuszowe, bo okrągłe cyfry: komedia ta jest 20 z kolei premierą utworu Aleksandra Fredry w Gnieźnie i została przygotowana po raz wtóry na tej scenie po 20 latach!
Od razu więc zastrzec się trzeba, że przychylna ogólna ocena tego przedstawienia nie wynika wcale z odświętnych okazji. Po prostu po tym nieporozumieniu, jakim, były "Dwa Teatry" Jerzego Szaniawskiego, poprzedzające premierę "Dożywocia" - komedia Fredry wydaje się dość trafnie dobraną do możliwości aktorskich zespołu. W końcu o żadnym z wykonawców nie można teraz powiedzieć, że przekroczył granicę, która dzieli zawodowców od amatorów...
Wybór komedii naszego ubiegłowiecznego klasyka, jak sądzę, spowodowany jest nie tylko nazwą gnieźnieńskiej sceny. Można bowiem wszędzie zauważyć w tej chwili nawrót do rodzimej twórczości minionego stulecia. Upłynęło dostatecznie dużo czasu, aby bohaterowie tamtych lat utracili ostatecznie swoje związki z rzeczywistością. Ich komizm nie polega na satyrycznej ostrości, na rozumieniu, kogo autor atakuje - najzwyczajniej w świecie bawią nas! Nabrali wymiaru nieco nadrealistycznej groteski. A satyra ogranicza się jedynie do ośmieszania przywar, typów, nie rzeczywistych układów społecznych.
Kto bowiem obecnie potrafi - poza specjalistami - powiedzieć więcej o instytucji dożywocia, niż to podaje encyklopedia, czy też dość zawiłe wyjaśnienie w programie gnieźnieńskiego przedstawienia? Kto zdoła wyliczyć całe bogactwo form i rozmaitych sposobów spekulacji zadłużonym majątkiem eleganckiego utracjusza? I nie jest to konieczne dla współczesnego widza. Wystarcza, aby pojmował, że tym utracjuszem jest dobrze zagrany przez Stanisława Elsnera przystojny Birbancki, a anonimowy jego opiekun, który ciągnie zyski z sympatycznego hulaki - to odrażający w swojej chciwości skąpiec Łatka...
Czy rzeczywiście odrażający? W gnieźnieńskim spektaklu Łatkę, którego kreowali najwięksi aktorzy polscy wraz z Rapackim, Solskim i Woszczerowiczem - gra Henryk Olszewski, zarazem reżyser tego przedstawienia oraz dyrektor i kierownik artystyczny teatru. A więc mógł w pełni zrealizować swoje zamierzenia, nikt go nie krępował - mógł pokazać, jak pojmuje tego bohatera scenicznego. Uczynił go przede wszystkim śmiesznym, groteskowym, aż bezradnym w swoim komizmie - i tym samym sympatycznym dla widza.
Jeżeli odrzucić pewne sytuacje, graniczące z błazenadą, to takie właśnie - inne niż każe tradycja - aktorskie budowanie roli Łatki znajduje uzasadnienia, w tekście. Przecież ten chciwiec, śmiesznie troszczący się o zdrowie Birbanckieeo, źródło swoich dochodów, zabiega o pieniądze nie dla samych pieniędzy! Chce przy pomocy swojego bogactwa zdobyć wymarzoną kobietę. Motorem jego poczynań jest więc uczucie, miłość, chociaż karykaturalna jak i cała ta postać.
Odrażający, groźny i bezlitosny skąpiec to nie Łatka - to milczący Twardosz, który otwiera usta tylko, gdy rzecz dotyczy pieniędzy. Żyje tylko po to, by gromadzić. Celnie gra go Józef Chrobak. Groźniejszym też typem od Łatki jest pozornie dobroduszny Orgon. Bogumił Zatoński trafnie łączy te zewnętrzne cechy Orgona, zaściankową prostotę zubożałego szlachciury z cynizmem, z jakim handluje ręką córki.
W roli Rózi, córki Orgona, widziałem Danutę Snarską. Robiła istotnie miłe wrażenie nie tylko na Birbanckim, także na publiczności. Powinna jednak do reszty wyrzec się owej pensjonarskiej szczebiotliwości, rażącej niekiedy. Gra tę rolę także Małgorzata Peczyńska - znając jej warunki głosowe, wyjątkowo ciemny alt, przypuszczam, że nie może tak szczebiotać nawet gdyby chciała, i dobrze! Trzeba jeszcze wymienić groteskową parę sceniczną Rafała i Michała Lagenów - aktorów Stefana Posselta i dość irytująco płaczliwego Stanisława Czaderskiego. Doktora Hugo gra Władysław Blichewicz, a Filipa - Janusz Nowak.
Scenografia projektu Ryszarda Grajewskiego przystosowana jest również do warunków objazdowych. I ta skromność, to chyba jej największa zaleta. Gdybym nie przeczytał w programie nazwiska autora oprawy plastycznej, nie domyśliłbym się - tak odbiega od dotychczasowych, interesujących realizacji tego artysty, posiadającego swój odrębny styl! Ryszard Gardo też ograniczył stronę muzyczną spektaklu jedynie do przerywników, wypełniających przerwy w akcji scenicznej.