Przykład Wasantaseny
Zmęczeni pesymizmem współczesnej literatury, podnieceni jaskrawością ostatnich inscenizacji Witkacego, oszołomieni fantazją rozbujanych huśtawek czy banalnością dialogu zwisającej głową w dół pary aktorskiej a la Peter Brook - odpocząć w pełni możemy na "Wasantasenie" w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. I to nie tylko odpocząć, nie tylko wytchnąć po tych wszystkich szokujących wrażeniach, ale nacieszyć się ciszą i spokojem, odrodzić, nabrać wiary i zaufania do otaczającego nas świata. I do życiodajnej, oczyszczającej siły teatru, o której maluczko a można by zgoła zapomnieć wśród fajerwerku współczesnych inscenizacji.
"Wasantasena" jest bowiem pięknym przykładem teatru szlachetnego, budującego. Sztuki, która - jak to się zwykło mawiać - pomaga żyć. Krytyka zachwycić może jedność formy i treści tego spektaklu, widza urzec musi jego klimat i klarownie przeprowadzona czystość myśli. A przecież zamysł wystawienia tego dzieła wcale nie był prosty, a realizacja wręcz najeżona trudnościami. Efekt końcowy nie zdradza tego jednak przed niefachowym okiem. Wychodzimy z teatru oczarowani tym co nam pokazał, uspokojeni i w jakiś sposób wdzięczni Krystynie Skuszance za jakość przeżyć, które nam zgotowała.
Bo to jej właśnie ten spektakl zawdzięczamy. I to nie tylko jej jako reżyserowi, ale jako inicjatorce samego pomysłu skonfrontowania współczesnej widowni z poetyką wskrzeszonego tekstu. Przed laty - jeszcze kiedy panowała na scenie nowohuckiej - zainteresowała się Skuszanka tą bliżej nieznaną u nas pozycją. Zamówiła więc tłumaczenie "Wasantaseny" u Tadeusza Pobożniaka, który po raz pierwszy u nas przełożył ten utwór z oryginału, czyli z języka starohinduskiego. Przedtem znany był naszej scenie poprzez adaptacje niemieckie. Ogromny tekst odpowiednio Skuszanka skróciła i opracowała, pozostawiając jednak jego pierwotne podziały na sceny. Prapremiera sztuki odbyła się we Wrocławiu jesienią 1971 r., a obecnie nowe kierownictwo Teatru im. Słowackiego postanowiło zapoznać z "Wasantaseną" publiczność Krakowa.
Decyzja ze wszech miar słuszna i szczęśliwa. Widownia otrzymała spektakl, zarówno piękny jak mądry, a zespół miał wspaniałą okazję do zjednoczenia się i wzajemnego poznania. Myślę, że praca nad "Wasantaseną" dała również reżyserowi, a zarazem współkierownikowi artystycznemu tej sceny świetne możliwości zorientowania się w umiejętnościach zespołu. Nie tylko dlatego, że w sztuce tej występuje 27 osób, ale że wymaga ona od nich pewnych szczególnych predyspozycji. No i polega właśnie na zespołowości mimo udziału gwiazd. Tak więc nawet rola tytułowa, prowadząca - grana tak samo jak we Wrocławiu przez Annę Lutosławską - wtopiona jest w tę całość i całkowicie podporządkowana reżyserskiej myśli. Choć oczywiście błyszczy samoistnym talentem i jak prawdziwy klejnot mieni się wielością aktorskich barw. Przy delikatności rysunku, przy umowności póz przekazuje Lutosławska całą mądrość tej postaci pogodzonej ze światem i z samą sobą. Mimo oszczędnego dialogu nikt z nas nie ma wątpliwości, że Wasantasena jest mądra, dobra i inteligentna.
Zamysł reżyserski jest niesłychanie skomplikowany przy swej pozornej scenicznej prostocie. Sztuka - której autorstwo przypisywane jest królowi Siudrace, choć historia o takowym milczy - pochodzi z IV wieku naszej ery i obok "Siakuntali" Kalidasy uważana jest za czołową pozycję staroindyjskiej dramaturgii. Europa zainteresowała się nią jednak dopiero w XIX wieku. Bliska bowiem była fantazji wielkich romantyków (dał temu wyraz w swoim notatniku Goethe). Ale jej sceniczne przeróbki nie przypominały stylu teatru indyjskiego i z reguły wzbudzały szereg zastrzeżeń specjalistów. A przecież mimo to nie przestawała "Mriczczhakatika" czyli "Gliniany wózeczek" (bo tak brzmi tytuł oryginalny) działać na twórczą wyobraźnię ludzi teatru.
Krystyna Skuszanka tę egzotyczną przypowieść o mocno skomplikowanej akcji i wielu rozmaitych wątkach postanowiła pokazać w sposób możliwie prosty i czytelny. Nawiązując przy tym zarówno do pewnych elementów sztuki staroindyjskiej jak i do wrażliwości i wyobraźni współczesnego widza wychowanego na teatrze europejskim. Stąd głównie operowanie gestem aktora, niezwykle płynnym i wymownym, niemal tanecznym, stąd taka wielka rola umowności przy drobiazgowo opisywanych realiach ówczesnego życia. Scena jest zatem jasna i niezabudowana (scenografia Wojciecha Krakowskiego) a wyznaczone na niej podesty przedstawiać mają rozmaite miejsca akcji. Wiadomo bowiem że w owych czasach nie było w Indiach stałych budynków teatralnych i przedstawienia najczęściej odbywały się pod gołym niebem lub w przygodnych pomieszczeniach. Wędrujący aktorzy wozili więc z sobą najniezbędniejsze rekwizyty, wyczarowując z nich następnie odpowiednią scenerię. I to właśnie proponuje nam również Skuszanka.
Oto dwór królewski wytyczający bieg akcji politycznej i domena działania królewskiego szwagra Samsthanaki, intryganta i czarnego charakteru tej opowieści. A obok dom kupca Czarudatty, którego szlachetność i szczodrość uczyniły biednym. Na prawo zaś komnata miejscowej kurtyzany Wasantaseny, a więc kobiety nie tylko pięknej i pożądanej, ale mądrej i wykształconej. A do tego dobrej, godnej i zakochanej w biednym Czarudatcie. Te trzy plany ściśle się ze sobą wiążą. Ale miłosne zabiegi potężnego szwagra króla nie zdobędą Wasantaseny, nic nie osiągnie on przy pomocy intryg i przekupstwa. Bowiem świat "Wasantaseny" jest światem szlachetnych idei, i szczerych uczuć, które zawsze przecież - tak w każdym razie każe nam wierzyć jej autor - muszą w końcu zwyciężyć.
Ważne są zatem stany uczuciowe naszych bohaterów i dziwnie splątany bieg ich losów. Resztę podpowiadają nam aktorzy lub dopowiadamy sobie sami. Rekwizyty oglądamy tylko te, które bezpośrednio biorą udział w akcji, jak szkatułka z kosztownościami, sznur pereł czy instrument muzyczny. Nic zbędnego nie obciąża czystości tego rysunku, nic nie odrywa naszej uwagi od bohaterów rozgrywanego przed naszymi oczyma dramatu. Natomiast oni sami uzupełniają ten klimat, dopowiadając to, na co chcą zwrócić naszą uwagę. To dlatego imitują skrzypnięcia nieistniejących drzwi w domu Czarudatty, abyśmy ani na chwilę nie zapominali o jego ubóstwie, które w tej sztuce odgrywa rolę niebagatelną. Gra mimiczna aktorów, pewne konwencje ich ruchów, umowność gestu składają się na charakter i czar tego przedstawienia.
Podział czarnych i białych charakterów nie przebiega równoznacznie z pozycją społeczną czy zamożnością bohaterów. Biedny Czarudatta (Tadeusz Huk) jest wprawdzie dobry i szlachetny, a nie lekceważąca klejnotów Wasantasena nie od nich przecie uzależnia swój sąd o ludziach. Także matka jej (Kazimiera Szyszko-Bohusz) choć rozpozna szkatułkę córki obciążającą bardzo sądzonego właśnie Czarudattę, do końca nie przestanie wierzyć w jego niewinność, zażarcie broniąc go przed śmiercią. Bowiem ludzie szlachetni - głosi ta przypowieść legendarnego króla Siudraki - stanowią wśród nas liczbę przeważającą. Wystarczy po prostu okazać im zaufanie i zrozumienie nawet kiedy błądzą. To dlatego złodziejaszek Sarwilaka (gra go Paweł Galia), drugi obok Lutosławskiej aktor z wrocławskiej inscenizacji) jest nam miły mimo swoich niecnych uczynków. Wszak ukradzione kosztowności miały przynieść wolność jego ukochanej, nie dla własnych więc wygód je zabierał. W tym świecie ludzi dobrych i szlachetnych, choć nieraz okrutnie się z nimi los obchodził, zdarzają się niestety jednostki złe i podłe. Gorzej, gdy są u władzy i mogą dyktować swoje warunki. Tych, którzy się im opierają, potrafią nie tylko bezlitośnie pozbawić życia, ale jeszcze oskarżyć o tę zbrodnię kogoś niewinnego i bezbronnego.
Tak właśnie podły i możny Samsthanaka (ostro, niemal karykaturalnie rysuje tę postać Andrzej Balcerzak) dusi wzbraniającą mu swej miłości piękną Wasantasenę obciążając w dodatku tym okrutnym czynem niewinnego Czarudattę. Na szczęście jednak w tym świecie triumfującej sprawiedliwości Wasantasena nie umrze i zdąży wybronić swojego ukochanego od śmierci. No i oczywiście w finale następuje wymiana władców, zły (Stefan Szramel) odchodzi a nowy na pewno okaże się dobry i sprawiedliwy. Zwłaszcza, że jest przyjacielem naszego bohatera, szlachetnego Czarudatty.
Ten spokój ludzi uczciwych mimo rozgrywających się w tle wypadków rewolucyjnych - przedstawiony tak pięknie i tak prosto na krakowskiej scenie - po prostu nas zaczarowuje. Spływa na widownię wraz z poetyckim tekstem i muzyką specjalnie do tej sztuki skomponowaną przez Zbigniewa Karneckiego. Nie tylko cieszy więc szczęśliwe rozwiązanie szalenie skomplikowanej intrygi, ale nawet nie wzbudza najmniejszych wątpliwości wygrana Wasantaseny. A jest nią ni mniej ni więcej tylko zezwolenie na to, by została drugą żoną Czarudatty. Drugą ale za to najzupełniej legalną. A że poprzednie stosunki między obu paniami świadczą o tym, iż odtąd cała trójka żyć będzie w zgodzie, szczęśliwości i wzajemnym poszanowaniu - takie rozwiązanie sprawy nie wzbudza w nas ani przez chwilę najmniejszej wątpliwości. Zaś siła tej poezji bijącej ze sceny jest tak wielka, że nawet w przyjaźni tych dwóch kobiet nie widzimy nic wybiegającego poza prawidła rządzące "tym najlepszym ze światów". Spektakl "Wasantaseny" w Teatrze im. Słowackiego wydaje się znamienny nie tylko ze względu na swą szlachetną wymowę, każącą nam wierzyć w sprawiedliwość i potęgę uczucia, choć przyznaję, że wiara króla Siudraki zadziwiać musi współczesnego cynika. Spektakl ten wydaje się szalenie charakterystyczny dla całego teatru Krystyny Skuszanki i przez to wart baczniejszej uwagi nawet tych niedowiarków, którzy skłonni są przypuszczać, że świat, w którym my żyjemy, nie zawsze przypomina ten, w którym roztacza swe uroki piękna i mądra Wasantasena.
W całej linii rozwojowej teatru Skuszanki ogromną rolę odgrywa poezja i wiara w życiodajną siłę wielkiego uczucia. Ta szlachetna nuta nieraz już ożywiała spektakle firmowane przez Krystynę Skuszankę. Pamiętamy sprzed lat jej opolską "Legenę o miłości" Nazima Hikmeta z młodziutkim, bohaterskim Ferhadem, który dla dobra swego ludu postanawia przebić Żelazną Górę. Nawet za cenę osobistego szczęścia i zrezygnowania z ukochanej Szirin. Tę wiarę w słuszny wybór szlachetnej choć trudnej drogi, tę wiarę w mocodajną siłę miłości łatwo prześledzić w repertuarze szczególnie lubianym przez Krystynę Skuszankę. Ale nie oznacza to nigdy zawężenia sprawy do pojedynczego osobistego uczucia. Interesuje ono Skuszankę wyłącznie w powiązaniu ze sprawami wyższego rzędu : sprawiedliwej władzy i równości społecznej. Dlatego wybiera te pozycje, którymi może potwierdzić swój nieobojętny stosunek do problemu otaczającego nas świata, czy to angażując się w problematykę władzy i praw nią rządzących, czy dając świadectwo wierze w sens naszego życia i opowiadając się za nim.
A więc humanizm - pojęcie nieco dziś zdewaluowane przez stałe nawoływanie do niego - wydaje się pojęciem najbardziej adekwatnym dla linii repertuarowej systematycznie budowanej przez Krystynę Skuszankę. I właśnie "Wasantasena" jest pięknym, jakże szlachetnym potwierdzeniem słuszności tych poszukiwań. Zarówno repertuarowych, jak inscenizacyjnych.