Artykuły

Mrożek mitoburca!

"Śmierć porucznika" jest na pozór kolejnym dowodem, iż dramaturgia Mrożka przegry­wa w starciu z czasem. Nie z cza­sem pojmowanym jako symbol przemijalności sądów, lecz z pro­zaicznym chronometrem, który nieubłaganie wybija minuty pomię­dzy ostatnią pointą a kurtyną. Do­wodem kolejnym, boć już "Policjan­ci" byli genialnym skeczem roz­wleczonym na pełnospektaklową rewię groteskowych sytuacji. W "Śmierci porucznika" pointę od fi­nału dzieli jeszcze kwadrans epilo­gu. Przez ten kwadrans dzieją się rzeczy dziwne, ciekawe i wielce znamienne. Rozprawa z mitologią romantyzmu, która w części pierw­szej miała kształt idealnego niemal sylogizmu, sprowadzona zostaje na manowce drwiny z frustracji i kom­pleksów współczesności; porucznik Orson, którego wieszcz Adam przed­wcześnie uśmiercił na redutach Woli, a który w Mrożkowym sylogizmie pełnił do tej pory rolę głów­nej przesłanki, staje się nagle po­stacią z innego wymiaru: zyskuje siwą brodę, człowieczeństwo i wąt­pliwe szczęście długowieczności, kojarzącej się z mnóstwem kłopo­tów przeżywanych na kolejnych "etapach". Ten epilog sprawia w pierwszej chwili wrażenie, jak gdy­by go Mrożkowi podyktował Min­kiewicz. Odmiana stylistyk przepro­wadzona została w sposób tak bru­talny, iż trudno się dziwić zarzu­tom krytyki, które recenzent "Świa­ta" ujął w delikatne "sztuka ciut ciut przeciągnięta w czasie..."

Spróbujmy zastanowić się przez chwilę nad cenzurką "sztuka mitoburcza", jaką obdarzyli "Śmierć porucznika" komentatorzy.

W tekście Mrożka porucznik Or­son rejteruje przed narodowym obo­wiązkiem podporządkowania się le­gendom. Nie chce udawać bohater­skiego umrzyka tylko dlatego, że poeta kazał mu pofrunąć w powietrze wraz z wolską prochownią, a naród czyn ten uczcił kolejną ka­pliczką. On woli mieć żywą żonę w łóżku, niż dym kadzidlany przed nosem. Konkret stawia ponad legen­dę podważając tym samym wiarę w sens jej społecznej atrakcyjności. Tak jest u Mrożka. A jak jest z Mroż­kiem?

Pogromca mitów, rewident na­rodowych świętości, wywracający do góry dnem metafory, aby spraw­dzić, czy nie puste - okazuje w toku procesu, którego sam był inicjatorem, zadziwiającą powścią­gliwość. Drwił z romantycznych póz i nagle kieruje całą swą drapież­ność na wykpiwanie modnych fru­stracji. I nie jest to buńczuczna szarża na narodowe pozy w ich wiekowym rozwoju. Mrożek dema­skujący w prologu romantyczną łatwość w kreowaniu bohaterów, w epilogu atakuje niedawnych towa­rzyszy walki: "szarpajmy klasyka na sztuki, a kiedy klasyka nie sta­nie, szarpajmy jego sztuki". Wol­no krytykom, którzy chcą do­strzec w Mrożku konsekwentnego i zażartego antyromantyka, głosić, iż to taka "pisarska dialektyka". Wolno, ale cóż to wyjaśnia? Gdy krytykowi materiał literacki nie pa­suje do tezy, wówczas samo przy­wołanie na pomoc cudotwórczego terminu, wymyślonego w tym celu przez Heraklita, ma być dowodem koronnym. Nie dajmy się przecież zaczarować. Dialektyka Mrożka jest bardziej przewrotna, a jego rzeczy­wiste cele chyba inne. Mrożek istot­nie ośmiesza romantycznych mitotwórców, ale cofa się przed ośmie­szaniem herosów. Finał "Śmierci po­rucznika" przekonywa o tym w spo­sób dobitny. A pamiętajmy, że si­ła legendy nie w jej twórcach, lecz w bohaterach. Mrożek ośmie­sza mechanizm, ale kapituluje przed wytworami tego mechanizmu. He­rosi przeżywają swych bardów, no­we okoliczności stwarzają im no­we, najbardziej nieoczekiwane sy­tuacje. Nawet ci, którzy z nimi wal­czą, akceptują przez ten fakt wal­ki ich istnienie. Mrożek - mitoburca zdradza się tu ze swoją faktyczną słabością. Jest to słabość po­niekąd narodowa, jako że dla Po­laków "problem śmierci poruczni­ka nie skończy się de facto nigdy". Orson umiera ze stuletnim opóź­nieniem, ale chórek sfrustrowanych chuliganów wyciem Dajany nie po­trafi zagłuszyć legendy. Co wię­cej, umieszczenie finału w celi mi­licyjnego aresztu i dodanie Or-sonowi za towarzyszy rozwydrzo­nych beatników pozwala stawiać hipotezę, iż dla Mrożka Dajana i frustracje mogą stać się groźną al­ternatywą Somosierr. Nie, żeby aut-aut, ale...

Swego głosu na rzecz społecznej przydatności herosów nie dopowia­da Mrożek do końca. Nie precyzuje odpowiedzi na pytanie zasadnicze: jacy bohaterowie? Ale to już inna historia i kto inny ją napisał.

Z dwóch przedstawień "Śmierci porucznika", które widziałem, war­szawskie wydawało mi się bardziej klarowne. Jan Biczycki reżyseru­jący sztukę w krakowskim Tea­trze Starym dostrzegł w tym je­dynie dogodny pretekst do spraw­dzenia swych "stodolanych" do­świadczeń na profesjonalnym an­samblu. Stwarzało to aktorom wie­le okazji do upojnej arlekinady, a widzom wiele okazji do śmiechu, w pewnym momencie przecież po­czynało nużyć. Jedynie Romana Próchnicka w roli pszetowłosej Zofiji sprostała wymaganiom, jakie stawiał jej tekst. W teatrze Dra­matycznym m. st. Warszawy prze­wrotna retoryka Mrożka odczytana została do końca. Edmund Fetting (poeta), Jan Paluszkiewicz (gene­rał), Lucyna Winnicka (Zosia) oś­mieszyli dokumentnie swych bohaterów, akuszerujących z takim en­tuzjazmem przy porodzie legendy Orsona. Może tylko sam Orson (Jó­zef Durjasz) zbyt dosłowny: przyciężki jako podmiot rozprawy, nad­miernie rodzajowy jako zakom­pleksiony brodacz. Takiemu potrak­towaniu roli należy zawdzięczać, że widz poczynał pod koniec spekta­klu powątpiewać w przydatność herosów i sensowność legend.

Kto zresztą wie, jak to napraw­dę jest z nimi? Może rzeczywiście, bez nich wygodniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji