Artykuły

Walka na miny

"Termopile polskie" w reż. Jana Klaty z Teatru Polskiego we Wrocławiu na XVI Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" w Katowicach. Dla e-teatru pisze Anna Gębala.

Czasami tak się zdarza, że po przeczytaniu książki, obejrzeniu filmu etc. można coś zatańczyć, narysować, potupać, ale nie - powiedzieć. Po obejrzeniu "Termopili polskich" Jana Klaty czuję nudności, mam torsje, mogłabym płakać, krzyczeć... lecz trudno mi dobrać słowa. Trzygodzinny spektakl męczy, denerwuje, wywraca wnętrzności, ale i pociąga bluźnierstwem dokonywanym na najświętszych symbolach Rzeczpospolitej.

Na przykład Kościuszko (Marcin Pempuś). Klata pokazuje go nam w ciele drobnej postury, jakby w ciele chłopczyka, bawiącego się w Indianina, ze sterczącym zawadiacko (choć zmizerniałym) piórkiem na głowie. Albo Książę Józef Poniatowski (Wiesław Cichy), minister wojny i wódz naczelny Wojsk Polskich Księstwa Warszawskiego, marszałek Francji, członek Rady Stanu Księstwa Warszawskiego - niby najciężej stąpający po ziemi, ale jakiś taki przygłupi, niezdolny ani do większych poświęceń, ani - jak pamiętamy - do sprawnego przepłynięcia rzeki, paraduje po scenie w pięściarskich rękawicach, boksując mapę Polski. Jest i król Stanisław August Poniatowski (Wojciech Ziemiański): w za dużej koronie, z mocno rozbuchanym ego, niby chcący wprowadzić jakieś reformy, ale niezbyt śpiesznie, amator imperium rosyjskiego oraz nimfomańskich zapędów carycy, ochoczy uczestnik targowicy. Nawet jego troska o rozwój życia kulturalnego wydała się jakaś taka miałka, pozorna. A i oczywiście można by wymienić podobnych bluźnierstw więcej, wystarczy spojrzeć na spektaklowych Trembeckiego, Potockiego, Dąbrowskiego... Aż wstyd przyznać, lecz z (niezbyt patriotyczną) ulgą przyjmuje się momenty, gdy na scenie króluje ruski kniaź Patiomkin (brawurowa rola Bartosza Porczyka, który absolutnie zdominował spektakl). Bo choć intrygant, to przynajmniej bezwzględnie inteligentny.

Tadeusz Miciński napisał "Termopile" w roku 1913 (nigdy nie ukończył dramatu), w setną rocznicę śmierci księcia Poniatowskiego w bitwie pod Lipskiem. I też postać Pepiego (Józef częściowo wychowywał się w Czechach, gdzie jego matka nadała mu to zdrobnienie) odgrywa w dramacie kluczową rolę - kolejne sceny stanowią przedśmiertne majaki księcia, halucynacje z pogranicza sennego koszmaru. Taka jest też kompozycja spektaklu Klaty - oniryczna, senna, bolejąca w malignie. Ciężkostrawna.

Trudno odnaleźć się w propozycji reżyserskiej z kilku względów. Przede wszystkim mnogość ról wyznaczonych jednemu aktorowi (dla przykładu: Marian Czerski gra Trembeckiego, Biskupa Naruszewicza, Ksawerego Branickiego, Repnina, Lirnika Szczerbina, Zołzika, Szczęsnego Potockiego, Biskupa Kossakowskiego, Ignacego Potockiego, Spiskowego, Sierversa, Suworowa), utrudnia rozpoznanie. U Micińskiego co prawda nie o prawidła racjonalności idzie, jednak w rzeczywistości spektaklu podobne koncepcje sprawdzają się z trudem, jeśli w ogóle. Teledyskowa formuła (gra świateł, stroboskopu i muzyki elektronicznej robią niesamowitą robotę, jest to zresztą jakość dla Klaty charakterystyczna) niby rozcieńcza roztwór tekstu Micińskiego, jednak i tak pozostaje on w wysokim stężeniu. Nie da się ukryć, że Miciński był tyleż geniuszem, co grafomanem. Adaptacja jego tekstu to prawdziwe wyzwanie - U Klaty wysiłek skupił się na eskalowaniu aktualności politycznej "Termopili polskich". Trudno jakkolwiek oceniać ten wybór - wobec dzisiejszej sytuacji geopolitycznej w Europie, kryzysu na Ukrainie i rosyjskiej aneksji Krymu polityczna przykładalność dramatu Micińskiego poraża. Odnoszę jednak wrażenie, że, ponieważ w zasadzie cały środek ciężkości położono właśnie na tę kwestię, opowieść naszego wielkiego, szalonego modernisty straciła głębię, stała się swoją własną parodią. Klata prezentuje w formie groteski ciągłość imperialistycznych dążeń Rosji oraz polską "myśl" narodową, lecz co właściwie wynika z tej krytyki?

Problem ze spektaklem Jana Klaty dotyczy właściwie tej jednej podstawowej kwestii, która pączkuje później na kolejne - dotyczy zastosowanego dyskursu krytycznego. Zabierając głos w temacie iście politycznym, robi to rzekomo donośnie, lecz jednak z typowo polską gębą, strojąc miny, urządzając walkę na miny, bawiąc się groteską, grożąc procesowi dziejowemu własną, szczelnie zaciśniętą piąstką i koniecznie: po fakcie. Innymi słowy - posługuje się tym samym tonem, który oskarża. Osiągane dzięki temu wrażenie dalekie jest chyba od wrażeń z rejestru tych, godnych uwagi. Litania przywar czyniona w stylistyce króla Ubu nie bawi, nie uczy, nie wymusza szerszego otwarcia oczu. Oczywiście - Klata podejmuje niezwykle istotny temat, operuje celnymi skojarzeniami, ciekawymi obrazami (choć są i takie dość mocno zużyte), to jednak za mało na niespełna trzygodzinny spektakl. Próbując spojrzeć na Polskę i Europę z dystansem oferowanym przez przedstawienie, cofamy się w nieskończoność, nie znajdując żadnego punktu oparcia. A w takich sytuacjach, to wiadomo - jedynym dostępnym wzruszeniem, staje się wzruszenie ramionami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji