Artykuły

Nie bój się być tym, kim jesteś

"Jestem swoją własną żoną" w reż. Karoliny Kirsz w Teatrze WARSawy w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w serwisie Teatr dla Was.

Szturm jesienny Karoliny Kirsz i Adama Patera trwa. Najpierw przygotowali wspólnie "Uwodziciela" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, teraz w Teatrze WARSawy "Jestem swoją własną żoną". Obydwa spektakle to monodramy i w obydwu Adam Pater "uwodzi" publiczność, tyle za każdym razem inaczej, w innej sprawie i z innego powodu. W pierwszym, choć słowo o narkotykach nie pada ze sceny ani razu, jest dilerem i mistrzem manipulacji, w drugim transseksualną kobietą, której przyszło żyć w Niemczech przed i po wojnie i tam realizować swoje marzenia. W obydwu aktor jest najważniejszy, gdyż minimalistycznie zakomponowana przestrzeń pozbawiona jest jakichkolwiek scenograficznych podpórek, za którymi można by się skryć. Choć w przypadku drugiego przedstawienia jest nieco łatwiej (w "Uwodzicielu" było tylko krzesło, nic więcej) - obok fotela i stolika jest kilka rekwizytów i symbolicznych znaków scenicznych, które metaforyzują to wszystko, co na poziomie słów mogłoby wydawać się prowokacyjnie kontrowersyjne czy dziwaczne, a w swym tragizmie wręcz nieprawdopodobne. Jest też i kostium - czarna sukienka zakrywająca kolana aktora, niczego jednak w swej skromności nie manifestująca. Mamy bowiem do czynienia ze "spowiedzią" nie transwestyty, lecz człowieka z jego całym bagażem emocjonalnym, który wyjawia nam swoje najgłębiej skrywane tajemnice, który wszystkie swoje uczucia przelał na antyczne eksponaty gromadzone już w czasach faszystowskich w Muzeum Rzeczy Codziennych, po to, by zachować pamięć o tych, co musieli odejść i o przeszłości, która już nie wróci. W ten sposób Charlotte staje się z jednej strony żywym strażnikiem pamięci, z drugiej rzecznikiem naszej wewnętrznej swobody i niezależności, będącej podstawą naszego sytemu wartości i światopoglądu, których żaden system nie zniszczy.

Adam Pater, w roli Lothara Berfelde, który w wieku piętnastu lat postanowił zostać Charlotte von Mahlsdof, mając lat szesnaście zabił swego ojca - hitlerowskiego oficera, a potem uciekł z więzienia i został celebrytą, postawił na oszczędność środków wyrazu, nie wpadając ani na moment w wulgarność czy charakterystyczne przerysowanie - co przy tego typu postaciach nie jest łatwe; ani też w manieryzmy, które mogą zaprowadzić aktora na manowce dobrego smaku i niekontrolowanej szarży. W tym przypadku mamy do czynienia z aktorstwem subtelnym, przez co niezwykle wiarygodnym, ujmującym prawdą i szczerością każdego kolejnego wyznania, każdego zwierzenia egzemplifikującego ludzką siłę, odwagę, poświęcenie i bezkompromisowość. Jest to istotne i ważne, jako że Charlotte w warszawskim spektaklu nigdy nie manifestuje swojej "inności" w sposób czysto zewnętrzny. Jej kobiecość wynika bowiem z głębokiego przekonania, że tak jest i być musi, a nie z chęci epatowania jej atrybutami. Stąd w aktorskim wizerunku Patera nie zobaczymy niczego, co jawi się jako stereotypowe podejście do postrzegania mężczyzny, który czuje się kobietą. Zresztą nie płeć czy jej eksponowanie jest w tym wszystkim najważniejsze. W Teatrze WARSawy wystarcza to z jaką swobodą aktor porusza się na wysokich obcasach, jak ogrywa swój skromny kostium, jak dyskretnie maluje wszystko mimiką, spojrzeniem, gestem, grymasem ust czy znaczącym podniesieniem brwi. I - trzeba przyznać - jest w jego zachowaniu i sposobie bycia coś ciepłego i ujmującego. Równie nienachalnie, choć z wyraźnie znaczonym postaciowaniem, Pater wciela się w bohaterów towarzyszących opowieści - najmocniej w tych, którzy z niechęcią wyrażali się na temat Charlotte, dla których była powodem kpin, sensacyjnych plotek i złośliwych komentarzy. Bohaterka sięgając do pokładów swojej pamięci, również tych z dzieciństwa, jak się okazuje szalenie istotnych dla tego, kim chciała być (wakacyjna lektura "Die transvestite" podczas wizyty u ciotki była przełomem i niczym Biblia wyznaczyła wzorce życia), zdaje się w szczególny sposób ożywiać, kiedy charakteryzuje poszczególne sprzęty, które udało się jej zgromadzić w muzeum. I wtedy wydaje się być naprawdę szczęśliwa. To, co dzieje się za jej oknem tak naprawdę niewiele ją obchodzi, choć też potrafi brutalnie się wedrzeć w jej intymny świat; najważniejsze jest to, że niezależnie od okoliczności pragnie pozostać w pełni sobą i ta próba ocalenie siebie i tego, co jej bliskie w znaczący sposób konstytuuje cały jej mentalnościowy wizerunek i sposób komunikowania się z otoczeniem. Oczywiście, postkomunistyczne Niemcy niekiedy wprzęgają naszą bohaterkę w swoje sidła wbrew jej woli, najpierw wynosząc na piedestał, potem szykanami kwestionując jej tożsamość.

Kirsz z Paterem znajdują bardzo ciekawe rozwiązania inscenizacyjne dla możliwości przyjrzenia się bohaterce monodramu z różnych perspektyw, bo w tym akurat przypadku tak samo silnie determinują jej los czynniki polityczno-społeczne, ekonomiczne, jak i egzystencjalne; mocno eksponowany jest też wątek miłosny, zakończony również tragicznie. Wszystkim realizatorom udało się umiejętnie balansując na linie, naprężonej prawdą aktorskiego wyrazu i wyczuciem dobrego smaku, pokazać dramatyczną przypowieść o człowieku, którego losy warto ocalić od zapomnienia. Choćby po to, by mógł dalej w spokoju i w ciszy tkać czerwoną nić swojego życia dla siebie i potomnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji