Artykuły

Smutnawa Lizystrata

Widownia podzieliła się na dwie ("nierówne"!!!) połówki. Jedni chi­chotali jeszcze na ulicy wspomi­nając co bardziej pikantne frag­menty widowiska, inni, odęci, po­wiadali, że "niesmaczne". Osobi­ście nie podzielam żadnej z owych krańcowych opinii, a salę Teatru Współczesnego opuszczałem z uczu­ciami raczej mieszanymi. I to wca­le nie dlatego, że reżyser i sce­nograf szpetnie nam współczesnym "przygadali" demonstrując okazałą antyczną "męskość" w drugiej czę­ści widowiska. A nawet nie dla­tego, że mocno od góry i dołu wydekoltowane panie odsłaniały nie zawsze najbardziej już smakowite detale anatomiczne. Ostatnie stwierdzenie ma charakter este­tyczny nie pruderyjny.

Raul Zermeno jest na pewno reżyserem młodym i nie pozbawio­nym zdolności. Z tak charaktery­styczną dla młodych pasją zarzu­cił nas więc burzą inscenizacyj­nych i sytuacyjnych pomysłów. Pomysłów znakomitych, "takich sobie", a także zupełnie chybio­nych. Pomysły owe, a raczej po prostu "gagi", nie zawsze budo­wały nastrój, czasem wręcz prze­szkadzały, najczęściej jednak istniały samoistnie, niejako obok Arystofanesowege tekstu. W pogo­ni za efektowną sytuacją scenicz­ną reżyser - znów cecha dość dla młodych typowa - zapomniał, że w ostatecznym rozrachunku o powodzeniu lub klęsce widowiska zawsze decyduje aktor. A właśnie aktorska strona tego spektaklu bu­dzi wiele bardzo zasadniczych za­strzeżeń. To prawda - zespół ak­torski teatru przy Rzeźniczej nie jest w sumie najsilniejszy. Prawdą jest jednak także, iż wielu wy­konawców uprzednio demonstrowa­ło znacznie ciekawszy i bardziej dojrzały warsztat. W przedstawie­niu "Lizystraty" brak jest przede wszystkim jakiegoś wspólnego mia­nownika, idei nadrzędnej i porząd­kującej. Ale stwierdzenie to za­wiera jedynie część prawdy. W propozycjach aktorskich (nie w rekwizycie czy sytuacji) zabrakło mi przede wszystkim komizmu, brakowało mi zabawy. Stara to prawda, że aktor najlepiej bawi publiczność wówczas gdy sam ba­wi się tekstem, rolą, sytuacją, czy jakże to jeszcze określić. Na niepremierowym, choć niezbyt od prasowej prezentacji odległym, przedstawieniu, które miałem oka­zję oglądać, wszyscy bez mała wy­konawcy wydali mi się znudzeni i sfrustrowani, ponuro i topornie odrabiając pańszczyznę. Zwłaszcza w pierwszej części jest ta "Lizystrata" mocno smutnawa, a chwi­lami nawet nudna, tylko podręcznikowo-encyklopedyczna erudycja każe pamiętać, że uczestniczymy oto w przedstawieniu sztuki Arystofanesa, ojca światowej komedii, komediopisarza, którego dzieło do dziś zachowało świeżość, i które­mu zawdzięczamy przecież obiego­we już pojęcie "attyckiej soli". Część druga jest nieco żywsza, ma lepsze tempo, ale i tu efekty ko­mediowe są raczej zewnętrzne i nie najbardziej wyszukane.

Sporą częścią winy za przesadnie "seriozny" charakter przedstawie­nia obciążyć przyjdzie bez wąt­pienia odtwórczynię roli tytułowej. Gena Wydrych to aktorka ponad wszelką wątpliwość utalentowana, ale tu zagubiła się niemal zupeł­nie, jej propozycja nie miała nie­zbędnej vis comica, sprowadzała się w zasadzie do (prawda) czy­stego (prawda) logicznego podania tekstu. I nie jest chyba najlepiej jeśli w pamięć widza najgłębiej wrażają się oba chóry (Ina Nowicz-Brońska, Lidia Szydłowska, Winicjusz Więckowski, Medard Plewacki) przede wszystkim zaś ich koryfeusze Maria Zbyszewska i Zdzisław Kuźniar. Zabawić - z bardzo różnymi zresztą skutkami - próbowali jeszcze: Elżbieta Fediuk (Kleonika), Marzena Toma-szewska-Glińska (Mirryna) Marle­na Milwiw (Lampito), Jerzy Góral­czyk (Tryk), Jerzy Z. Nowak (Probul). Były to jednak zaledwie pró­by, nie zawsze uwieńczone peł­nym sukcesem. W żadnym jednak wypadku nie można mówić o skończonych i dopracowanych pro­pozycjach aktorskich, o propozy­cjach, które na scenie wrocław­skiej chciałoby się (a także powin­no) oglądać. I to także pozosta­wia niedosyt, pogłębia wrażenie, że szansa jaką było spotkanie z Arystofanesową komedią nie zo­stała wykorzystana. A przecież mamy we Wrocławiu wcale nie­złe w tym zakresie tradycje, że przypomnę choćby "Sejm kobiet" w reżyserii Włodzimierza Herma­na.

Pragnę też trochę posprzeczać się ze scenografem. Kazimierz Wiśniak zbyt chyba natrętnie ekspo­nował elementy czy akcenty fal-liczne (i nie tylko). I znów stwier­dzenie to nie ma charakteru pru­deryjnego. Idzie po prostu o to, że kiedy już wszystko się na sce­nie pokaże, zilustruje, tekst prze­staje bawić, a w każdym razie przytłoczony wizualnymi (a chcia­ło by się powiedzieć także nama­calnymi) akcentami bawi znacznie mniej. Mniej zresztą "strzelają" także same pomysły scenograficz­ne (choćby te w akcie drugim rozwodnione i zagubione w wielu innych (choćby armatka, choćby amfora i kielich), że nie wspom­nę nawet o centralnym elemencie dekoracji.

A przecież... Napisałem na wstę­pie o dość mieszanych uczuciach Ocena wypadła zupełnie jedno­znacznie. Negatywnie. I to także nie jest pełna prawda. Tam gdzie do głosu dochodzi stary Arystofanes, tam gdzie rekwizyt i sytuacja nie przeszkadzają ni aktorowi, ni autorowi, przedstawienie nabiera rumieńców. Jędrność a nawet jurność starego tekstu triumfuje. I dlatego właśnie można ostatniej premierze Teatru Współczesnego rokować frekwencyjne sukcesy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji