O Arystofanesie i teatrze meksykańskim
Kiedy przyjechałem do Wrocławia, zafrapował mnie afisz zapowiadający w Tatrze Współczesnym, "Lizystratę" Arystofanesa. Połączenie owej komedii z obco grzmiącym nazwiskiem reżysera sprawiło, że wolne godziny wieczorne postanowiłem oddać do dyspozycji owego nie znanego mi człowieka, o czym nie wspomniałbym, gdyby przedstawienie nie poruszyło mnie do tego stopnia, że z Raulem Zermeno spędziłem następnie kilka godzin nocnych, a rezultatem stała się rozmowa, którą prezentuję czytelnikom. Raul Zermeno jest Meksykaninem, ukończył właśnie PWSTiF w Łodzi.
STANUCH: Dlaczego pana zainteresowała właśnie "Lizystrata"?
ZERMENO: Kobiety męczą mnie w niesamowity sposób i jednocześnie fascynują. Ich natura, ich "babskość", ich zachłanność, zazdrość... Wszystko to, co jest wynikiem ich spadku kulturowego. Tymczasem Lizystrata jest kobietą mądrą, co wcale nie umniejsza jej kobiecości. Jest ona bardziej świadoma swych potrzeb seksualnych i właśnie dlatego pierwsza buntuje się przeciw mężczyznom na rzecz pokoju, wykorzystując atut swej kobiecości w działaniu politycznym. Seks jest tu przyczyną i metodą walki. Stąd też w inscenizacji akcenty uwydatniające siłę seksu.
S: Jakie napotkał pan trudności przy realizacji?
Z: "Lizystrata" jest sztuką niezwykle trudną dla inscenizatora; wynika to między innymi z niejednolitej budowy. Każda ze scen jest jakby oderwana, niemal każda z nich ma inny charakter. Możliwość scalenia poszczególnych epizodów stwarzają chóry, przez samego Arystofanesa traktowane jako łącznik. Z tego założenia wynika rozwiązanie formalne chórów w mojej inscenizacji, które pochłonęło najwięcej pracy i pomysłów. Chciałem uczynić ze zwykle statycznych chórów dynamiczny element przedstawienia. Dużą trudnością jest również to, że postać Lizystraty nie jest wcale komediowa. Jest najwyraźniej głosem Arystofanesa w sprawach, które go nurtują. Lizystrata jako postać łączy mnóstwo sytuacji komicznych, nie będąc sama komiczna. Nie widzę zresztą potrzeby robienia z tej postaci żeńskiego Fernandela.
S: W tej chwili w teatrze mamy mało komedii, czy nie sądzi pan, że wynika to z braku odwagi piszących i realizatorów? Po prostu próbujemy wszyscy pozować, a komedia musi być i dosadna i finezyjna. O ile ma śmieszyć, rzecz jasna.
Z: Wiadomo, że dla Greków zabawa jest w komedii najistotniejszą sprawą. Wszystkie chwyty są dozwolone, a szczególnie te drastyczne - stąd olbrzymie fallusy czy seksy kobiece jako elementy scenograficzne. Razem z Wiśniakiem przesiedzieliśmy dużo czasu, aby znaleźć granicę między dosłownością a umownością.
S: Inscenizacja "Lizystraty" jest bardzo bogata formalnie. Myślę, że przyjął pan bardzo szczęśliwy punkt widzenia: maksymalnie zainteresować tym, co dzieje się na scenie.
Z: Temu zostało podporządkowane wszystko w sztuce. Również muzyka. Zdecydowaliśmy z kompozytorem (Wojciech Głuch) zrobić muzykę w stylu free jazz. Wydaje mi się, że dzięki temu tekst Arystofanesa staje się nam bliższy. Również od strony choreograficznej próbowaliśmy jako cytatu użyć greckiego tańca ludowego, przy muzyce nie mającej nic wspólnego z muzyką grecką. Ktoś powiedział, że jest to Arystofanes dziwny, meksykański...
S: Myślę, że nikt z nas nie jest w stanie odejść od swoich cech narodowych...
Z: Tutaj ta meksykańskość nam się przydała, ale nie wiem, czy dopuściłbym ją do głosu w innym utworze.
S: To nie jest przemyślany efekt, to jest podświadome. Tak czy inaczej, przecież panu nie chodziło o rekonstrukcję tego, co kiedyś zostało napisane.
Z: Tak, oczywiście. Chciałem wszelkimi drogami uciec od tego, co podpowiada wyobraźnia, jak też wystawiano tę sztukę za czasów Arystofanesa. "Lizystrata" jest świadectwem mojego widzenia...
S: Publiczność się bawi, a to jest - myślę - jakaś forma oceny przedstawienia. Nie ma bowiem nic smutniejszego niż grać komedię, z której nikt się nie śmieje.
Z: Trochę nam to groziło, szczególnie z powodu akademickiego, pruderyjnego tłumaczenia tekstu.
S: Czy pan tekst "adaptował", to znaczy skracał, przeinaczał?
Z: Nie, nie, nie... Jedynie skreśliłem ostatnią scenę. Resztę uszanowałem, co do słowa.
S: Czy pan związał się z Teatrem Współczesnym na stałe?
Z: Nie: Zrobiłem "Lizystratę" na zamówienie teatru, ale nic więcej. Nie wiem, czy teatr jest zainteresowany dalszą współpracą ze mną. S: A filmy? Przecież pan jest filmowcem.
Z: Robiłem filmy dla telewizji, a teraz oddałem projekt scenariusza, napisany wspólnie. Będzie to także o kobietach, ale inaczej niż w "Lizystracie".
S: A, jak wygląda teatr w Meksyku?
Z: W Meksyku tradycja teatralna jest minimalna; zapotrzebowanie na teatr - jak i wszędzie - minimalne: nakłady finansowe państwa minimalne - więc i teatr jest minimalny.
S: To są zabawne paradoksy, ale jak naprawdę tam wygląda?
Z: Przewagę ma teatr komercyjny. Robi się "fajne" przedstawienia albo luksusowe, pod kątem kasy. No i są młodzi ludzie, których pasja, połączona z zupełnym brakiem środków finansowych, zmusza do rozwiązywania pewnych kwestii w sposób ciekawy. Nie sądzę jednak, że jest to zjawisko meksykańskie. Tak jest na całym świecie. Również w Polsce to samo spotkałem w teatrach studenckich: ten sam zapał i wspaniałe rozwiązania formalne mimo braku środków finansowych.
S:. W publicystyce często pojawia się określenie: "kryzys teatru". Mówił pan, że u nas, jak i w Meksyku, niewielu jest chętnych do oglądania teatru. Co pan o tym sądzi? Czy jest to kryzys talentów, czy też zupełnie inny problem?
Z: Moim zdaniem, nie ma kryzysu ani teatru ani talentów. A jeśli już mowa o kryzysie, to dotyczy on raczej sposobu przekazu teatralnego. Nie można dzisiejszemu widzowi serwować przedstawienia jak przed pięćdziesięciu laty. Dzisiaj widz jest nasycony telewizją, filmem, przekazem masowym różnego rodzaju i od teatru oczekiwałby raczej jakiejś specyficznej formy tego gatunku sztuki. Na przykład daje się zauważyć, te do teatru wraca umowność i widowiskowość (Brook). I to jest forma, którą widz może przyjąć, nie da jej bowiem ani telewizja ani film. Natomiast pod względem treściowym teatr pozostaje, jaki był. Innym czynnikiem powodującym kryzys teatru, są przedstawienia dla młodzieży szkolnej, różne lektury czy okolicznościowe sztuki, które są na ogół mało atrakcyjnie zrobione, bo niby dydaktyczne.
S: A jak panu pracowało się z polskimi aktorami? Jak pan znalazł z nimi porozumienie?
Z: Na początku miałem dużo kłopotów z powodu mego braku doświadczenia; potem - być może - byłem nietaktowny wobec nich i oni patrzyli na mnie jak na faceta, który jest naładowany zwariowanymi pomysłami. Ale to był krótki okres i zaczęliśmy się porozumiewać. Mimo to w przedstawieniu, które pan oglądał, można jeszcze zauważyć, że w pewnych momentach się mijamy. Nie winię za to aktorów, ale siebie, bo prawdopodobnie źle do nich podchodziłem. Jest kilka osób, z którymi niemal od początku pracowało mi się znakomicie. Np. pani Maja Zbyszewska, przodownica chóru. Ona rozumiała mnie całkowicie. Tak samo pani Gena Wydrych odtwarzająca Lizystratę bardzo starała się spotkać z moimi intencjami i w pewnym stopniu się to udało. Ale przecież zaczynałem pracę z nimi w ciemno. Zespół nie znał mnie ani ja zespołu. Czasem rzucałem jakieś hasło, które dla mnie było oczywiste, a dla zespołu niezupełnie. Czasem było też odwrotnie. Bo to są sprawy języka, sposobu myślenia, tradycji. Gdybym w tym teatrze robił drugą sztukę, byłoby mi niepomiernie łatwiej. Aktorzy ze Współczesnego zachowali się fajnie. Przynajmniej większość. Pewien aktor, który odchodził ze sztuki na wspólną, jego i moją, prośbę, podobno - chyba słusznie - posiedział; "Jestem zawodowcem i nie lubię się bawić z amatorami". Ja naprawdę czuję się amatorem i chciałbym nim pozostać do końca. Nie wiem, co to jest "zawodowstwo" w sztuce i nigdy nie chciałbym popaść w zawodowstwo...
S: Może zawodowstwo to rutyna?
Z: Przynajmniej ja tak to rozumiem.