Artykuły

Kiedyś myślałem, że teatr to straszny "paździerz"

Mateusz Pakuła i Eva Rysowa to tandem, który narobił już dużo hałasu w polskim teatralnym świecie. W Lublinie zrealizowany przez nich spektakl uznawany jest za przełomowy w, do tej pory klasycznym i konserwatywnym, Teatrze im. Osterwy. Po dwóch latach "Na końcu łańcucha" schodzi z afisza. Co zostało po tym przedstawieniu? - Naszym celem był przełom. Myślę, że się udało - mówi Mateusz Pakuła, autor sztuki.

Rozmowa z Evą Rysovą i Mateuszem Pakułą

Co autorzy sztuki czują kiedy ich spektakl znika z afisza?

Eva Rysova: Jeśli ostatnie spektakle wypadają tak dobrze jak w tym przypadku, to nie ma nad czym rozpaczać. Nawet nie spodziewałam się, że ostatnie pokazy będą tak udane. Obsada się zmobilizowała na maksa.

Mateusz Pakuła: Ja się po prostu cieszę, że to kolejna okazja do wizyty w Lublinie, bo znów możemy spotkać naszych przyjaciół. Kiedy dwa lata temu przyjechaliśmy tu z Martą Ledwoń i Danielem Doboszem, aby zagrali w naszym spektaklu, nie spodziewaliśmy się, że zostaną tu na stałe. Teraz to my przyjeżdżamy w odwiedziny.

Są tacy, którzy uważają, że premiera "Na końcu łańcucha" w 2012 roku była przełomowym momentem w historii Teatru Osterwy. To wtedy ta, do tej pory mocno konserwatywna i klasyczna scena, zaczęła pokazywać pazury. Spodziewaliście się takiego efektu?

ER: Nie będziemy ukrywać, że taki był właśnie nasz cel. Chcieliśmy zrobić rewolucję. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak przedstawienie zostało przyjęte.

MP: Przełomu by nie było, gdyby nie pewnie okoliczności. Po pierwsze było to ostatnie zamówienie odchodzącego wówczas z teatru dyrektora Babickiego, po drugie, w tym okresie znacznie zmienił się zespół aktorski teatru. Był to jednocześnie spektakl otwierający sezon nowego dyrektora. Myślę, że gdyby nie to wszystko "Na końcu łańcucha" wyglądałoby całkiem inaczej.

Gdyby nie zmiana dyrekcji spektakl byłby grzeczniejszy?

MP: Na pewno byłby inny. Artur Tyszkiewicz nam w pełni zaufał. Otrzymaliśmy też wielkie wsparcie od dyrektora naczelnego. Były pieniądze na profesjonalnego akustyka, wymagającą scenografię, cały zespół chciał pokazać się z jak najlepszej strony. Dla większości to był debiut na tej scenie.

"Na końcu łańcucha" gościło w Lublinie dwa lata. Jak na spektakl "ambitny" to i tak długo.

ER: Nie mamy żalu, że spektakl schodzi z afisza, choć przedstawienie jest nadal w świetnej formie i gdyby byli widzowie, którzy wciąż chcą go oglądać, na pewno zostałby na dłużej.

MP: Myślę, że wszyscy, którzy mieli go zobaczyć, już go widzieli. Nie ma tylu chętnych co na przykład "Niewolnice z Pipidówki", to normalne. Przedstawienie tego typu żyją około rok. Potem zaczynają jeździć po festiwalach, jeśli im nieźle idzie, żyją kolejny rok, jeśli nie, po prostu schodzą.

I to kolejny dowód na wspomniany przełom. Teatr Osterwy wreszcie pojechał na festiwal.

MP: Tak, byliśmy na festiwalu szekspirowskim. Nasza propozycja została nieźle przyjęta. Wystąpiliśmy też na festiwalu absolwentów szkół teatralnych. Wcześniej, z tego co wiem, Teatr Osterwy tak nie podróżował.

W ostatni weekend bohaterów "Na końcu łańcucha" zobaczyliśmy po raz ostatni, ale w tym samym czasie na scenie Teatru Starego wystąpił kielecki teatr ze spektaklem "Twardy gnat, martwy świat", drugą częścią dyptytku "Na końcu łańcucha". Szkoda, że nie zrealizowaną u nas...

MP: Gdybyśmy dostali taką propozycję, na pewno przemyślelibyśmy to poważnie. Co prawda to druga część, ale to także zupełnie osobna historia i autonomiczny spektakl.

ER: Ja powiedziałabym, że to bardziej wygłup sceniczny. Nie chcieliśmy niczego manifestować, kontynuować, dopowiadać. Tworząc to przedstawienie świetnie się bawiliśmy. Widzowie też momentami dobrze się bawią. W tym przypadku o to właśnie nam chodziło.

Od kilku lat w polskim teatrze zaczynają dominować duety dramaturgiczno-reżyserskie. Jesteście jednym z nich. To kwestia zaufania? Dobrego rozumienia się nawzajem?

ER: Określa się nas już tandemem. Mateusz, oprócz tego, że jest autorem sztuki jest też dramaturgiem, więc działamy w dialogu, współpracujemy. Nawet zdarza nam się dojść do zgody kiedy pojawiają się spory.

MP: Lubię pracować z Evą, bo choć często mam dość restrykcyjne podejście do swoich koncepcji, to Eva wymyśla dużo lepsze rozwiązania sceniczne. Ona myśli bardziej obrazem, ja dźwiękiem, co nas świetnie uzupełnia. Ostatnie lata w teatrze to czas tandemów, a nawet grup. My, na przykład stale współpracujemy m. in. ze scenografką Justyną Elminowską, a także z tymi samymi muzykami. Coraz więcej reżyserów buduje wokół siebie grupę stałych współpracowników. Jola Janiczak i Wiktor Rubin pracują zwykle z Mirkiem Kaczmarkiem i jego scenografia jest tak wrośnięta w ich sposób myślenia o teatrze, że nie można mówić o duecie, ale o trio.

"Twardy gnat, martwy świat" wziął udział w projekcie Teatr Polska. Podobno nie wszędzie spektakl się podobał.

ER: Tak, bywało różnie. Czasem wracaliśmy z totalnym dołem i uczuciem, że absolutnie nie warto. A często był wielki entuzjazm. Zależy od tego kto przychodzi, jak to jest reklamowane, czy publiczność wchodzi za darmo czy nie.

MP: To jest trudny spektakl. Mimo, że jest śmieszny. Jego komediowość nie jest jak z Kabaretu pod Wyrwigroszem. To przedstawienie na bardzo wysokim poziomie abstrakcji. Na pewno genialne jest to, że po Polsce jeżdżą spektakle dla dzieci. Ale pytanie na ile te trudniejsze propozycje powinny przyjeżdżać do widowni czy jednak zmuszać tych, którzy naprawdę chcą coś zobaczyć do przyjechania na miejsce.

ER: Tylko że to jest trudne. Jeśli teatr nie zorganizuje transportu, to raczej nie ma na to szans. Uważam, że dobrze jest się skonfrontować z inną widownią. Po jednym ze spektakli do garderoby przyszedł widz, prosząc o autografy od aktorów. Poprosił, żeby się pospieszyli, bo za chwilę zaczyna nocną zmianę w kopalni. To fantastyczne, że górnik przed nocną zmianą idzie do teatru.

Wiem, że Eva z teatrem związana jest od dziecka, ale Ciebie, Mateusz, długo trzeba było przekonywać.

MP: Wychowałem się w Kielcach. Jako młody człowiek chodziłem do tamtejszego teatru, ale nie przepadałem za nim szczególnie. Ostatnio bardzo się zmienił. Podobnie jak wasz teatr Osterwy.

Myślałeś wtedy, że za kilkanaście lat z tej sceny usłyszysz swoje słowa?

MP: Tam sobie tego nie wyobrażałem. Wtedy myślałem, że teatr to straszny "paździerz". Wiocha po prostu. Dopiero w liceum zacząłem się nim interesować, kiedy nasza polonistka zaczęła nas zabierać do świetnych teatrów w Warszawie czy Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji