Artykuły

Trochę pretensji o "Kucharki"

1.

Rzecz nazwana została prowokacyjnie - "Kucharki". Chyba i prowokacyjnie była przez autorkę pomyślana; kucharki, o któ­rych mowa w tytule, są kucharkami z "Antygony", z "Hamleta", z "Czekając na Godota". Jest w sztuce coś z tła, z zarysu fabularnego, z charakterów kreślonych kiedyś przez Sofoklesa, Shakespeare'a, Becketta. Tyle, że zmienił się dość rady­kalnie wzajemny układ odniesienia. "Antygona" przeniesiona została z pałacu do kuchni tebańskiej; do kuchni na zamku w Elsynorze zawędrował "Hamlet"; "Czeka­jąc na Godota" oglądamy w nowoczesnym zakładzie zbiorowego żywienia. Antygona, Ismena, Kreon, Hamlet, Ofelia, Gogo i Didi są zdegradowani do rangi figur mar­ginesowych, z planu pierwszego zostali zepchnięci niemal w kulisy. Zamiast nich bohaterkami stały się kucharki. Jest to sztuka o kucharkach, które nie istniały w "Antygonie", ani w "Hamlecie", ani w "Cze­kając na Godota". Tytuł prowokacyjny jest więc tytułem sprawiedliwym.

Kucharki: Stara, Jurna i Mała - są wciąż te same, nie zmieniają się. Są prze­cież kucharkami. Nie mają imion, bo tra­gedie imion im nie nadały; nie były tam potrzebne. W "Antygonie", rzecz jasna, ku­charki nie mogły się nawet pojawić. W "Hamlecie" rejestr ludzi z dołu ogranicza się jedynie do aktorów i grabarzy. W "Cze­kając na Godota" kucharzem mógł być właściwie każdy; obeszło się jednak bez kobiet. Zresztą, gdyby nawet umieszczo­ne były przez autorów na scenie, musia­łyby się tam poruszać bez słowa, nie mia­łyby wiele do powiedzenia, co najwyżej sprowadzałyby - prymitywnym dość spo­sobem - tragedię z pozornych koturnów na ziemię, przypominając swą obecnością, że człowiek, poza swoim losem, ma rów­nież żołądek. Wszystko rozgrywało się na piętrach wyższych, albo w ogóle nie było pięter społecznych. Tu Stara, Jurna i Ma­ła urosły do rangi jedynych bohaterek. Jest to więc nie tylko prowokacyjny ty­tuł i zamysł, ale i jakaś próba rewizji li­terackiej, traktująca pierwowzory drama­tyczne trochę na prawach realnej rzeczy­wistości.

Trzy tragedie odwrócone w ten sposób niejako podszewką do góry są oczywiście częścią integralną Kucharek. Zabieg, ja­kiego dokonuje na nich Szczepańska, nie ma jednak charakteru li tylko przedrzeź­niania, zabawy w szukanie jakichś no­wych sprężyn poruszających akcję. Ow­szem, coś z tego zostało zrobione; ale autorka chciała i czegoś więcej: na spreparowanym po swojemu płótnie próbuje umieścić coś własnego, buduje szkielet dramatu filozoficznego. Trzy scenki literacko-rodzajowe są nanizane na sznure­czek własnych propozycji dramatycznych. Jest to więc - po trzecie - sztuka w miarę oryginalna, w której elementy pro­wokacyjnej rewizji literackiej mają sta­nowić raczej punkt wyjściowy, odskocz­nię, niż cel ostateczny.

Jest to więc debiut na swój sposób nie­zwykły, ambitny, prezentujący coś wię­cej niż grymas drwiny, coś więcej niż roz­pisany na głosy traktat "filozofujący" - i coś więcej niż wprawkę dramatyczną. Dodajmy jeszcze, że rzecz cała jest na tyle dojrzała, wolna od naiwnych błędów po­czątkujących adeptów literatury dramaty­cznej, na tyle gładka, bez młodzieńczej chropawości, na tyle wreszcie wymuskana i wychuchana, że właściwie mówienie o "debiucie" wydać się może nieporozumie­niem. A więc debiut "antydebiutancki", sztuka - powiedzmy - nietypowa, nie­przyzwoicie dorosła? Nie rozpędzajmy się. Jest to doprawdy zastanawiające: przy wszelkich znamionach dojrzałości sztuka jest nijaka, w ostatecznym rachunku chy­biająca szczytnego celu, mimo - czy wskutek - mierzenia w "głębię" dość płaska, wbrew usilnym zabiegom pusta od środka. Trudno, muszę być niesprawiedli­wy - za dużo było tu rzeczy niby to sprawnych, rozsądnych, udałych, żeby koń­czyć lekturę bez irytacji. Z czego zacznę się oczywiście tłumaczyć.

2.

Akt pierwszy. Kuchnia, legowiska ku­charek, palenisko, piec, dzieża z ciastem. Z tyłu scena z Antygony. Antygona i Ismena we wprowadzającym od razu w sedno sprawy fragmencie z Sofoklesa: "Więc ty zamierzasz grzebać wbrew roz­kazom? - Tak, brata mego, a dodam, i twego". I jeszcze uwaga autorki, że Anty­gona "mówi z wzrastającym wciąż, pra­wie radosnym niepokojem." Światło prze­chodzi na przód sceny i pokazuje kuchnię. Mała płacze. Stara opowiada sen: surowe, "czerwoniutkie" mięso pokrywało pałac, ziemię, "do samego brzegu... do morza... het... czerwono od tego miecha". W polu leży niepogrzebany trup Polinika; jutro pieczenie chleba. Przyjdzie Kreon po ziół­ka do kuchni, "lubi tu siedzieć (...) i żreć prosto z miski, i pluć przed siebie, i dra­pać się po tyłku..."; podobnie królowa, po­dobnie Ismena - "jak zwyczajne baby przychodzą i golą piwo, wcinają kiszone ogórki i wszystko inne, na co tam, w pa­łacu, kręcą nosem." Inna jest tylko Anty­gona, bo "dziwna", bo "nazbyt mądra". I inni byli Eteokl i Polinik. Po nim to płacze Mała - "kochali się już dawno. Mocno ją kochał, sama widziałam". Krót­ko: Mała grzebie Polinika, wkracza w sprawy rodu nieszczęsnego Labdakidów. Antygona bierze czyn i karę na siebie. Potrzebne jej to jest, żeby być sobą - "Chciałam tego czynu! Chciałam siebie samej! Przemienionej! Nowej!" Interes zostaje ubity, podczas gdy Kreon podrzyna w kurniku gardła ptactwu domowemu. Jak widać, lubi i umie smakować posia­daną władzę. Niegłupi jest ten Kreon, niegłupi jest wydany poprzedniego dnia za­kaz grzebania ciała - psujący się ząb trzeba wyrwać, "kowal bierze obcęgi, wy­rywa ząb i sprawa załatwiona. Przedtem jednak, żeby się przekonać, czy to rze­czywiście ten ząb, a nie inny, uderza w niego lekko młotkiem" - czyli władca rozsądny dobrze czyni, skoro zostawia ciało niepogrzebane i czeka. Antygona przyznaje się: "pogrzebałam go mimo za­kazu"; wyznanie musi jeszcze zyskać pie­częć oficjalną, wybiega więc na scenę Antygony. "Jam to sprawiła" - odzywa się znowu Sofokles. Czytamy w didaska­liach: "Ciemność pokrywa scenę. Seria karabinu maszynowego".

Akt drugi, to kuchnia z Hamleta. Za­miast pieczenia chleba odbędzie się li­czenie bielizny (w czasie którego na pod­stawie plam zostanie zrekonstruowana zbrodnia popełniona na królu Danii), oraz wielkie kiszenie kapusty z tańcami w beczce, z zabójstwem Poloniusza i sza­leństwem Ofelii jako tłem. Mała kocha tym razem Hamleta, Jurna ma ochotę tym razem na kapuściarza, a Stara spokojnie uruchamia mechanizm tragedii shakespearowskiej.

Akt trzeci to ciąg dalszy i zakończenie "Czekając na Godota". Trzy plany: "Czar­ny, pusty widnokrąg z czarnymi zdezelo­wanymi krzyżami wysokiego napięcia". Bliżej - samotne drzewko, pod którym Gogo i Didi czekają zwykle na Godota; z przodu nowoczesna kuchnia zbiorowego żywienia. Świat ginący w bezsensownej katastrofie; bohaterowie Becketta, meta­fora eschatologiczna; nasze trzy stare zna­jome, kucharki, oglądające ostatni etap historii ludzkości. Mała kocha Didi, Jur­na wydaje się za Pozzo, który jest han­dlarzem drobiu z aktu pierwszego i kapuściarzem z drugiego, Stara będzie jedy­ną osobą, która nie posłucha Godota i nie powędruje do wielkich schronów pod ło­żyskiem rzeki, gdzie zginie ludzkość. Wy­ciągając spod gruzów patelnię z ostatnią pieczenia ("Nie przypaliła się...") ujrzy nowego człowieka: "dziwaczna postać, jakby małpa antropoidalna, stwór stamtąd".

Tyle streszczenie, z którego wynika wszystko - i zarazem nic. Konstrukcja dramatyczna sztuki oparta na transfor­macji znanych powszechnie wątków li­terackich, kronika dziejów ludzkości, w których niebłahe słowo mają do powie­dzenia kucharki, żart przeradzający się natychmiast w próbę trochę demagogicz­nej historiozofii - z pretensjami do pofilozofowania? Na dobrą sprawę należa­łoby w tym zdaniu postawić znak zapy­tania po każdym słowie. Rzecz jest skom­plikowana i zarazem dość prosta. Błąd, którego szukamy, tkwi w założeniu rea­lizacyjnym.

Mamy oto wątek "prowadzący", szkie­let dramatu filozoficznego zaproponowany przez autorkę, będący niewątpliwie włas­nością prywatną Szczepańskiej. Całość wypunktowana jest tak jasno, że nie bę­dzie chyba kłopotów z jego wyłowieniem. Po prostu: "Kiedyś wielka wrzawa była o jednego takiego, co go zabronili pogrze­bać... (...) No, a patrzcie dziś! Kto tam ich pogrzebie wszystkich? I kto o tym w ogóle myśli!" Antygona odbiera Małej jej czyn, chce, jak mówi, odwrócić bieg historii, bo to Antygona miała pogrzebać Polinika - "czym byłabym jutro? Bezimiennym próchnem" - i płaci za to imię cenę naj­wyższą: życie. Zresztą, chciała umrzeć. Na zamku Elsynorskim odbędzie się rzeź, zapoczątkowana zabójstwem przypadko­wym Poloniusza, za sprawą puszczonej w kuchni plotki o duchu, która zrodzi hi­sterię masową; poddadzą się jej wszyscy, na to tylko czekali. Bo "kiepsko jakoś w tym naszym duńskim państwie", jak mó­wi Stara, i jak sądzi książę Hamlet. Wy­starczy coś gdzieś szepnąć, by mechanizm psychozy masowej zaczął działać. Zapach krwi unosi się od dawna w powietrzu. Wiadomo, tym z pałacu "tylko głupstwa w głowie. Wojny, polityka, spiski, hu­lanki". Wreszcie, równie irracjonalne a nawet bezsensowne - bo tym razem już dla każdego niepojęte - są przyczyny, które sprawiają, że ginie cała ludzkość. Dziwni, nierozsądni i bezradni są ci lu­dzie: .....gdy przechodzisz czasem koło mrowiska, lubisz podnieść patyk i wetknąć w kopiec, żeby zobaczyć... (...) Ruchają się tak strasznie, że nie można od tego oczu oderwać! (...) Mrówki, czy ludzie... (...) Ludzie, jak mrówki. Pogrzebiesz kij­kiem, popatrzysz... (...) Kto mówi, że mie­szam się do spraw mrówek, jeśli wetknę kij w mrowisko!... tylko mały kamyczek, tylko mały patyczek, a reszta sama się ruszy". Mrówek jest coraz więcej, mrówki są coraz bardziej nierozsądne, mrówki "ruchając" się nie potrafią dostrzec, że są coraz bliższe zguby.

Przed banalnością ratuje Szczepańską za każdym razem fakt, że owe, powiedz­my, spostrzeżenia uogólniające dotyczą sytuacji czy postaci skądinąd dobrze już znanych, których rysunek, wraz z natu­ralnymi asocjacjami myślowymi, jest od lat utrwalony na kliszy "literackiej" świa­domości każdego z nas. Antygona, Kreon, Hamlet. Ofelia - wiadomo, kim są, jak się muszą zachować, znamy i sytuacje, w któ­rych przyszło im się poruszać, i słowa, które wypowiedzą. Z chwilą przeniesie­nia tego o dwa piętra niżej, do kuchni, zaczyna działać oczywiście mechanizm parodii: stereotypy literackie widziane z kuchni wykrzywiają się nagle w zabaw­ny sposób, motywy działania zostają jak­by skompromitowane, sprowadzone do spraw najprostszych, a więc ośmieszone. Rzecz śmieszna - w zamierzeniach autor­skich przynajmniej - nie może być pretensjonalna. Jak zwykle w takich wy­padkach, zabieg ośmieszający w wyniku ostatecznym prowadzi do uszlachetnienia rodzaju dramatycznego. Zderza się ste­reotyp kliszowy z parodią: już sama in­tencja zrewidowania schematów klasycz­nych jest z natury rzeczy tyle ambitnym, co wdzięcznym zamierzeniem. Co dopie­ro, kiedy w grę wchodzą kucharki, któ­rych sama obecność może bezlitośnie wy­szydzić pozę tragiczną! Pojęli to świetnie, choć na inny nieco sposób, autorzy librett amerykańskich musicali; "story" oparta na tzw. wielkiej literaturze (przystosowa­nie Shakespeare'a czy Voltaire'a do gu­stów i możliwości percepcji odbiorcy ma­sowego jest tu z reguły nie uproszcze­niem, zwulgaryzowaniem pierwowzoru, ale po prostu wykrojeniem zeń partii "współczesnych" - oczywiście, "współ­czesnych" w rozumieniu najbardziej pry­mitywnym) potrafi unieść i niegdysiejszą sentymentalność, i piosenkę sławiącą do­brą jakość pasty do zębów. Nie twierdzę, że wnioski historiozoficzne Szczepańskiej mają wagę songu reklamującego pastę "Colgate"; po prostu, gdyby nie miały otoczki parodiującej pierwowzory lite­rackie, zgrzytalibyśmy zębami na ich ba­nalność.

Stało się to jednak, zdaje się, trochę nieoczekiwanie. W ten sposób bowiem wszystko odwróciło się o 180 stopni. Szkie­let, dramatu, który miał dźwigać sztukę z aluzjami do trzech tragedii (piszę o "trzech tragediach" gwoli przesadnej mo­że prostości; nie tu jednak okazja do za­stanawiania się nad gatunkiem drama­tycznym, nawet ujętym w cudzysłów, Beckettowskiego Czekając na Godota), otóż szkielet ten okazał się tak wątły, kruchy, że nie tylko popękał przy pierwszej pró­bie użycia, ale zwalił całą misterna kon­strukcję dramatyczną. Sztukę dźwigać musi warstwa aluzyjna Sofoklesowo-Shakespearowsko-Beckettowska, która zamie­rzona była początkowo raczej jako pre­tekst. Po prostu wyszło inaczej niż było pomyślane. Zdarza się; aresztowany Szwejk także musiał podczas swej anabasis Budziejowickiej sam doprowadzić do rotmistrza żandarmerii Koniga w Pi­sku konwojującego go oficjalnie frajtra. I nic w tym złego, gdyby nie dalsze kon­sekwencje takiego obrotu sprawy. I gdy­by nie fakt, że również persyflaż lite­racki okazał się mało "nośny" - o czym jednak dalej.

Zresztą, przy okazji ujawniły się i in­ne sprawy. Czy potrzebne są w ogóle dwa plany akcji - "kuchenny" i plan rzeczy­wistych tragedii? Bez uszczerbku dla ca­łości dałoby się wyrzucić tło z autentycz­nej Antygony (dialog Antygony z Ismeną, partie chóru), jak i scenę Hamleta (bo i po co jeszcze "scena obrotowa, porusza­jąca się przez cały czas z aktorami, któ­rzy pantomimicznie przedstawiają frag­menty sztuki"?) Całość byłaby czystsza - i równie czytelna. Nie dlatego, że akcja "kuchenna" jest sama w sobie dość zwar­ta i samodzielna. Niepotrzebne są tylko bezpośrednie przebitki, mechaniczne prze­ciwstawienie dwóch planów. W kuchni nic się prawie nie dzieje. Pieczenie chle­ba, przygotowywanie ziółek, kiszenie ka­pusty, czyszczenie ryb, odgrzewanie zupy, obcesowe zaloty... Reszta jest z Antygony, z Hamleta, z Czekając na Godota. Kuchnia to tylko punkt obserwacyjny, z perspek­tywy kuchennej widowisko tragiczne wy­dać się może istotnie trochę dziwaczne. Ale bez widowisk tragicznych i w kuchni byłoby piekielnie nudno. W końcu - Sta­ra, Jurna i Mała są niemal doskonale bierne; tak, Mała pogrzebała Polinika. Stara puściła plotkę o duchu ojca Hamle­ta, ale "działanie" to jest dość iluzoryczne, czyny kucharek są ledwie pierwszym im­pulsem sprawczym; w dawnych, porząd­nych czasach analizowania budowy for­malnej dramatu sklasyfikowane zostałyby jako klasyczna Vorgeschichte. Wydarzenia Kucharek dzieją się mimo kucharek, perorująca Stara jest mądrą bo mądrą, ale przecież wyłączoną z gry komentatorką. I znowu okazuje się, że trzy kucharki są raczej umowną klamrą, przy której pomocy spięte są - trochę mechanicz­nie - trzy akty z różnych sztuk, niż rze­czywistymi bohaterami.

Tym odważniej to twierdzę, że przecież inny zupełnie charakter ma każdy z trzech zaprezentowanych przez autorkę aktów. Inaczej jest napisany i co innego przy­nosi. Trzeci, tak czy owak nie bardzo w stylu całości, to próba dopisania fi­nału do Beckettowskłego Czekając na Go­dota - i ukoronowanie wątku "katastro­ficznego" historii ludzkości. Drugi, na swój sposób najczyścłej i najbardziej konsek­wentnie spreparowany, to jakaś pokręt­na, ale interesująca interpretacja Hamleta, szukająca doń klucza w zjawisku psycho­zy masowej. Wreszcie, pierwszy jest w zamyśle taki trochę Anouilhowski: dy­skusja - dyskretna - z Sofoklesem, wpi­sanie do schematu tragedii antycznej własnej interpretacji "antygonizmu", szu­kanie nowych motywów, sprężyn działa­nia.

To wszystko, powtarzam, nie jest grze­chem, ani powodem do irytacji. Przeciw­nie. Tym bardziej podziwiać należy kunszt Szczepańskiej, która potrafiła jednak zbu­dować sensowną konstrukcję całości - słabą, bo słabą, ale czysto pomyślaną; po­trafiła wprawnie poprowadzić kilkuplanową akcję, związać rwące się, trudne do zasupłania wątki, zapanować nad ciągną­cym w różne strony materiałem. Co trze­ba umieć cenić i podziwiać.

3.

Irytowałem się przy lekturze Kucharek: wcale nie z powodów wyłożonych wyżej; o tym wszystkim na razie nie myślałem - i można by machnąć ręką na to odwró­cenie się linii dramatycznych, w końcu nie takie znowu ważne. Gdyby nie sprawa podstawowa: "Kucharki" nie są śmieszne. A w każdym razie są z a mało śmiesz­ne. Tu zaczyna się cały klops. Po to, by przeniesienie wszystkiego do kuchni mia­ło jakiś sens, sztuka musiałaby być śmieszna naprawdę. Spojrzenie z boku na "Antygonę", na "Hamleta", na "Czekając na Godota", co więcej, spojrzenie przez okno kuchenne, musi odkryć coś nowego, albo przynajmniej musi "kuchennym" sposobem poprzestawiać zdecydowanie ak­centy. Coś z tego Szczepańska próbowała robić, ale bardzo niekonsekwentnie, poło­wicznie, cofając się zaraz, gdy rzecz się śmielej zaczynała rozwijać.

Wiadomo, pomysł wejścia do kuchni "Antygony", "Hamleta", "Czekając na Godota", jest pomysłem trochę babskim. Nic w tym złego, przeciwnie. "Babskość" nie jest koniecznie słowem o zabarwieniu pe­joratywnym; powiedzmy: czuje się tu miękką, pomysłową i subtelnie przewrot­ną "rękę" kobiecą. Sam pomysł, oczy­wiście, niczego nie przesądza. Prócz po­mysłów kobiecych zdarzają się jednak i kobiece realizacje. "Przypomina mi się - pisze Irzykowski w Beniaminku - autorka, która, pragnąc zrobić konku­rencję Niemojewskiemu i Kasprowiczo­wi, w swojej nowelce tak rozwiązała tradycyjną zagadkę Judasza: Judasz chciał kupić korale dla swojej ukochanej i dla­tego sprzedał Pana Jezusa za 30 srebrni­ków... Iście kobieca, czuła rewizja wyro­ku legendy, i nawet w guście Boya, i na­wet wyszła nakładem Św. Wojciecha"- ... To nie jest "delikatna" aluzja do "Kucha­rek". Nie wiem, czy byłyby w guście Boya, wątpię, czy o tego typu rewizji myślała Szczepańska, na pewno nie nakładem "Św. Wojciecha" (w Dialogu!) były "Kucharki" wydrukowane. Jeżeli już szukać zbieżno­ści, to w realizacji, tym razem naprawdę miejscami niepotrzebnie "kobiecej". Zgrzy­tać zaczyna mechanizm Kucharek, gdy - "judaszowe" - zjawia się sentymentalny, miękki ton współczucia, wyrozumiałości, gdy Szczepańska zaczyna kojarzyć w nie­dobrane stadło małżeńskie trochę parodyjnie zamyśloną groteskę z łzawą historiozofią, przeradzającą się pod koniec nie­uchronnie w "atomowy katastrofizm", z lirycznymi refrenami na nutkę "ach, jakie to życie..." Trudno, za jednym złożeniem się nie ustrzelisz dwóch zajączków, bieg­nących w przeciwnych kierunkach.

Ładna, choć skądinąd jakby już znana, jest skarga Kreona, że w pałacu "zawsze poprzestawiają trony"; próbował swój zaznaczyć - "przewiązałem go czerwoną nitką, ale mi królowa ją odwiązała". Ład­ny i obiecujący jest początek aktu dru­giego, z liczeniem bielizny pałacowej: "Koszula króla naszego nieboszczyka, (ro­bi znak krzyża) Wieczny odpoczynek racz mu dać. Panie... (...) Gacie nieboszczyka króla. Raz... dwa... trzy... sześć... Godnie przeświecone na tyłku." Bielizna zdradza straszne tajemnice komnat królewskich, jest w tym na pewno godny Kucharek fragment Shakespearowskiego Hamleta. W tej samej poetyce utrzymane są i pew­ne fragmenty "Beckettowskie": ...DIDI Pani taka pełna życia... GOGO (pokazuje ręka­mi) Taka pełna...", albo "Czy pani długo żyje? Chciałem powiedzieć, czy pani już dawno jest taka młoda?" Ciągnie jednak zaraz Szczepańska gdzie indziej, do mięk­kich apostrof, przypowieści o mrówkach, refrenów o "strasznie dziwnej lirze, któ­ra śpiewa o śmierci", o tym, że "piękne jest życie, kiedy się je mierzy długością miecza", że "niedobre, ale i dobre jest ży­cie, które się mierzy długością szpady", że "niedobre jest życie, które się mierzy od gałęzi do szyi", że "Jeżeli (ciasto) raz wy­ciekło - to już nie ma na to rady... Trze­ba zaczynać od początku..." Czasem i rubaszność nie jest pierwszej próby, są ł dowcipy w rodzaju "O-o! Odbiło mi się..." Kreona.

To oczywiście tylko formy stylistyczne. Ale rzecz nie ogranicza się do stylu, do figur retorycznych, pomysłów sytuacyj­nych. "Dwukierunkowa" jest cała sztuka. I dlatego, sądzę, utyka trochę na jedną nogę, jest ostatecznie czymś znacznie mniej interesującym, niż mogłaby być, gdyby realizacja "kuchennego" pomysłu poszła w kierunku, powiedzmy, konsek­wentnej groteski.

Zapowiadało się na prowokację, na re­wizję literacką, odwracającą pierwowzo­ry podszewką do góry; skończyło się ła­godną trawestacją, z zaglądaniem do garnków kuchennych. A przecież okazja była znakomita: nicowane na serio po wielekroć teksty Sofoklesa czy Shakespeare'a. nader podatny na próby persyflażu Beckett, dojrzały chyba do tego ty­pu zabawy, z wcale niebagatelnymi kon­kluzjami ostatecznymi. Co więcej, właśnie tego typu zabiegi wydają się jak najbar­dziej na czasie. "Rzuć te stare, smutne teksty, ćwicz się w komedii, to nam bar­dziej odpowiada... Kto jest w naszej sy­tuacji, może zrozumieć już tylko kome­die" - strofował mądry Romulus (Dürrenmatta) Reę studiującą... "Antygonę". Z "Hamleta" zrodziła się "Iwona księżniczka Burgunda"; z "Antygony" - niezliczone "antygonki" nowoczesne w formie i nudnawe w treści. Nie mam wątpliwości, co tutaj jest cenniejsze i bardziej warte niszczenia doskonale uformowane tkanki oryginału. W końcu, od Arystofanesa - poprzez Sło­wackiego, Offenbacha - do Mrożka, naj­bardziej opłacała się w takich wypadkach parodia.

Zdaję sobie sprawę: te "Kucharki" nie mogły być śmieszne. Szczepańska chciała czegoś więcej - i w efekcie osiągnęła mniej. Zlekceważyła to, co było w Ku­charkach najcenniejsze. Przy jej spraw­ności pióra, przewrotnej wyobraźni ko­biecej, świetnie prowadzonym dialogu, mogła była przecież napisać prawdziwe Kucharki. O to, że tak się nie stało, mam do autorki pretensję. Tylko o to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji