Artykuły

O mały włos

Oglądałem z wielkim zainteresowaniem trudną, intelektualną, pełną przenośni i aluzji sztukę znakomitego pisarza amerykańskiego. Powinna ona zresztą nosić tytuł "O mały włos". Wydaje mi się, że znacznie lepiej oddaje to jej angielską nazwę "The skinn of our teeth".

Bo właśnie o mały włos ludzkość unika w niej strasznego losu, unika katastrofy i zagłady. Autor przypomina nam w lekkiej formie dowcipnej opowieści, jakie to groźne niebezpieczeństwa tuż tuż miały pochłonąć ludzkość. Operuje przy tym swobodnie różnymi epokami i postaciami bądź legendarnymi, bądź historycznymi. Są więc w sztuce Wildera greckie Muzy i starotestamentowy Mojżesz (występujący pod imieniem Sędziego), jest Homer i Noe, są mamuty, dinozaurusy i lodowce, wróżka, kongresmeni i uchodźcy. Jest też oczywiście uosobienie kobiecości - Sabina, uwodząca w różnych epokach i w różnych kostiumach (począwszy od współczesnego, kończąc na kąpielowym) żądnych użycia i rozkoszy mężczyzn. Lecz głównym i najważniejszym bohaterem sztuki jest Mr Antrobus, jego żona i dzieci, ratujący swą głowę z różnych opresji. Któż to jest ów Mr Antrobus, żyjąc w czasach przedhistorycznych, kiedy lodowiec spływał na świat, uchodzący na statek przed klęską potopu, powracający po ostatniej wojnie do domu? To oczywiście człowiek, zwycięsko pokonujący wszystkie niebezpieczeństwa zagłady, jakie gotował mu zły los i inni ludzie na przestrzeni jego historii, liczącej już przecież wiele tysiącleci. Świadczy o tym choćby nazwisko, pochodzące od greckiego słowa "antropos" (człowiek).

Sztuka Wildera zmusza do myślenia o losie owego Antroposa-Antrobusa, każe zastanowić się nad tym, jakie nauki płyną z jego historii. Temu celowi służą, zarówno dowcipnie opowiedziane perypetie naszych przodków i współczesnych, jak i fragmenty wypowiedzi największych myślicieli ludzkości, którzy zastanawiali się nad tym problemem.

Kto nie wgłębi się w sens sztuki Wildera, ten odniesie wrażenie, że jest to utwór pesymistyczny. Pozornie bowiem ludzkość ratuje się za każdym razem od katastrofy tylko dzięki przypadkowi. To jednak tylko pozory. Po staranniejszej analizie okaże się bowiem, że o zwycięstwie człowieka decydował za każdym razem jego rozum, odwaga, zapobiegliwość, humanizm. Sztuka sławi wiec najlepsze cechy ludzkie i jest optymistyczna, pozwala wyjść z teatru w głębokim przekonaniu, że ludzkość ma wszelkie możliwości, aby zapewnić sobie lepszą przyszłość. Mister Antrobus jest pomysłowym i dzielnym człowiekiem, wynalazł tabliczkę mnożenia i alfabet, koło i wiele narzędzi, zbudował statek, na którym wyratował siebie, swą rodzinę i liczne zwierzęta z potopu, wreszcie poskromił i ujarzmił swego syna, Kaina, który chciał wymordować swych braci nie tylko za czasów Adama i Ewy, lecz również w XX wieku. Pan Człowiek ma więc przyszłość przed sobą, uniknął już nieraz śmierci o mały włos, i wciąż odradza się dzięki swym zaletom ze zniszczeń i klęsk, powstaje, by znowu żyć, zarówno w ziemi Kanaan przed tysiącami lat, jak w Polsce w roku 1956.

Wilder nie jest w naszym kraju autorem nieznanym. Jego sztukę "Nasze miasto" wystawił przed wojną z wielkim powodzeniem Leon Schiller. Tłumaczona była również na język polski jego powieść "Most San Louis Rey". Minęło jednak wiele lat i słuch zaginął w Polsce o tym pisarzu. Jego utwory zaś mają swój specyficzny styl nieraz trudno uchwytny i zrozumiały dla ludzi nawykłych do małego realizmu i dosłowności. Podobnie jak w muzyce, tak i w teatrze trzeba się osłuchać z nowoczesną sztuką, aby ją pojąć. Cóż dziwnego, że nic wszyscy widzowie chwytają jej sens, jeśli nawet niejednemu krytykowi przychodzi to z trudnością. A sztuka Wildera jak najdalsza jest od powszechności. Nie jest też zresztą pozbawiona wad i słabości. Jej wartości rosną, wciągając coraz bardziej widza w tok myśli autora w akcie I i II. Tu następuje kulminacja. Niestety, napięcie opada w akcie trzecim. Ale cała sztuka jest na wskroś nowoczesna, ciekawa, zastanawiająca. To jest teatr XX wieku. Jest w niej coś z cyrku i fajerwerku Majakowskiego, jest coś z jego wielkiego daru przewidywania i filozoficznej treści jego utworów, choć Wilder daleki jest od komunizmu. Ale łączy ich wiara w człowieka i potępienie mieszczucha. A kiedy aktorzy przerywają bieg akcji i zwracają się wprost do publiczności, już nie jako osoby dramatu, lecz zupełnie "prywatnie", przypomina się epicki teatr Brechta. Żadnych iluzji, żadnych ckliwych wzruszeń. nie ma czwartej ściany. Aktorzy opowiadają po prostu o losach postaci, które mają zagrać na scenie, autor pragnie trafić przede wszystkim do mózgów i rozumów ludzkich, zmusić do myślenia i dopiero tą drogą dotrzeć do serc. Każe nam pamiętać co chwila, że jesteśmy w teatrze. Żadnych "jak w życiu", żadnych łatwizn intelektualnych, natomiast dużo skojarzeń, wymagających znajomości historii i nie byle jakiego przygotowania kulturalnego.

Wiele wysiłku włożył w inscenizację sztuki Wildera Jerzy Rakowiecki. Bardzo ładne dekoracje, barwne, dowcipne i pomysłowe zaprojektował Romuald Nowicki. Ogólnie podobają się pomysłowe wstawki filmowe i dowcipne parodie reklam i ogłoszeń. Gorzej jest już z kostiumami i muzyką. A aktorzy? Właściwie trudno im brać za złe, że nie czują się zbyt pewnie w tego typu sztuce, w konwencji, od której zupełnie odwykli w ciągu długich lat (starsi), lub której w ogóle nigdy nie znali (młodsi).. Toteż można im niejedno zarzucić. Tempo przedstawienia jest chyba zbyt wolne, dialogowi brak owego błysku, który ujawniłby lepiej ironię i dowcip Wildera, którego tyle jest w tej sztuce. Wydaje mi się, że najlepiej utrafił w styl utworu Andrzej Szczepkowski w roli Zapowiadacza, podając swój tekst lekko, sarkastycznie i z filozoficznym "mruganiem" do publiczności. On też najwięcej budził skojarzeń ze współczesnością. Bardzo dobra była też Halina Czengery (pani Antrobus). Dzielnie sekundował jej Władysław Krasnowiecki (Mr Antrobus), bardzo dobry w drugim akcie, słabszy i nieco monotonny pod koniec sztuki. Trzeba powiedzieć, że scena wielkiego przemówienia wyborczego małżonków Antrobus należała pod każdym względem (inscenizacyjnym, scenograficznym i aktorskim) do najlepszych w przedstawieniu. Irena Krasnowiecka była ponętną Sabiną Lili, wodzącą w różnych epokach na pokuszenie swego ślubnego męża, który w sztuce występuje jako jej kochanek. Bronisław Pawlik borykał się nie bez powodzenia trudną rolą Henryka Kaina. Najlepszy był w ostatnim akcie, bardzo dobrze uprzytomniając widzom, że duchowym i moralnym patronem i praojcom hitlerowców był zabójca Abla. Krystyna Kamieńska wyglądała tak ładnie jako wróżka, że chętnie wszyscy godzili się na to, aby przepowiadała im przyszłość.

W sumie przedstawienie nie pozbawione wad. ale wysoce interesujące, torujące drogę nowej sztuce w Polsce. Zapoznało nas z utworem pisarza, który powinien wraz ze swymi amerykańskimi kolegami po piórze Tenessee Williamsem i Arturem Millerem, częściej gościć na naszych scenach. Trudno bowiem wyobrazić sobie dalszy rozwój polskiego teatru bez wprowadzenia na jego deski najlepszych i najciekawszych utworów pisarzy Zachodu, od których byliśmy przez długie lata odgrodzeni. Przedstawienie w Teatrze Narodowym jest więc również ważnym wydarzeniem, przyczyniając się do odrobienia choć w części wieloletnich zaległości repertuarowych. Vivant sequentes!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji