Artykuły

Dwaj rywale

Artystycznym przeciwnikiem Wolfganga Amadeusza Mozarta był, jak wiadomo z historii, Antonio Salieri. Warszawski Teatr Wielki zaproponował jednak innego rywala dla Mozarta - Giaccomo Pucciniego, prezentując w przeciągu tygodnia premiery dwóch dzieł obu kompozytorów. Możliwości porównania tych inscenizacji przekonują, jak bogata i różnorodna jest w gruncie sztuka operowa, o której zwykło się sądzić, że polega na ciągłym śpiewaniu pań i panów, udających na scenie nieprawdziwe postacie.

Trudno o dzieła tak różne jak "Uprowadzenie z Seraju" Mozarta i "Turandot" Pucciniego. To pierwsze jest rzeczywiście pierwszą z pięciu wielkich oper Mozarta, to drugie ostatnią pracą kompozytora, któremu dokończenie najważniejszego dla niego finału "Turandot" przerwała śmierć. Pisząc "Uprowadzenie z Seraju" Mozart ujawnił po raz pierwszy w pełni swe możliwości jako twórca sceniczny, Puccini przystępując do pracy nad "Turandot" pragnął spróbować, jak sam mówił, "dróg dotąd nieuczęszczanych". Zdobył przecież sławę jako autor melodramatów muzycznych, w których gejsza Butterfly popełniła harakiri z miłości, Tosca skacze w przepaść, gdyż jej ofiara nie uratowała życia ukochanego, a Mimi w "Cyganerii" w ostatniej scenie umiera u boku swego Rudolfa, i ten właśnie Puccini stworzył "Turandot", wschodnią baśń, monumentalne i patetyczne dzieło, niezwykle piękne, ale balansujące na krawędzi dobrego smaku, by nie popaść w autoparodię widowiska "prawdziwie operowego", w którym wszystko jest wielkie, sztuczne i nieprawdziwe. Czy można je zestawić z "Uprowadzeniem z Seraju", które znawcy przedmiotu zaliczają do kategorii Singspielu, tak bardzo niemieckiego, gdzie dialog jest równie ważny jak arie, duety i muzyczne sceny zbiorowe?

Koncepcja inscenizacyjna obydwu przedstawień zdaje się potwierdzać te wszystkie różnice. Operę Mozarta zaprezentowano na małej scenie Teatru Wielkiego, która znacznie lepiej pasuje do XVIII-wiecznej konwencji scenicznej, w jakiej mocno osadzony jest ów mozartowski klejnot. To przecież typowa komedia o perypetiach miłosnych dwóch par zakochanych - państwa i ich służących - na dodatek zabarwiona kolorytem pseudo-orientalnym, tak popularnym w tamtej epoce. Twórcy przedstawienia, znany włoski reżyser Frank de Quell i scenograf Marek Dobrowolski przy użyciu skromnych środków tworzą spektakl żywy i choć Mozart pisał, że w "operze poezja pozostawała zawsze uległą córką muzyki", jest w nim miejsce i na muzykę, i na odrobinę poezji. De Quell czuje bowiem dobrze, że dialogi Mozartowi służą nie tylko do powiązania ze sobą poszczególnych fragmentów muzycznych, ale są ważne i dla przebiegu akcji, i dla charakteru postaci.

Opowieścią o miłości jest również "Turandot". Ale jakże inną. Nie chodzi tu nawet o baśniową scenerię, kto jednak zna sceniczną wersję bajki o Turandot i dzielnym Kalafie autorstwa Gozziego, ten od razu zauważy, że Puccini pozbawił ją wszelkich elementów groteskowo-komediowych. W jego ujęciu jest to tak charakterystyczna dla modernistów odwieczna walka kobiety i mężczyzny o dominację nad płcią przeciwną, i choć baśń kończy się dobrze, gdyż miłość zwycięża, to jednak owo zakończenie jest najsłabszym ogniwem dzieła. Nagła przemiana zimnej i niedostępnej księżniczki zaskakuje nie tylko scenicznych świadków, ale i widzów.

Warszawska wersja "Turandot" zawiera wszystko o czym marzył Puccini. Świetnie brzmią chóry, niesłychanie rozbudowane jak u tego kompozytora, orkiestra z powodzeniem przedziera się przez gąszcz problemów muzycznych, Puccini bowiem powierzył jej tu w pełni samodzielną rolę, nade wszystko nie brakuje niezwykłe wysmakowanych pomysłów inscenizacyjnych. Pojawienie się księżniczki w I akcie, scena rozwiązywania zagadek, kuszenie Kalafa przez dostojników cesarskich, wreszcie sam finał to sceny urzekające wprost swą plastyczną urodą.

A na dodatek jest jeszcze coś więcej w tym przedstawieniu. Reżyser Marek Grzesiński i scenograf Andrzej Majewski proponują, rzec by można, pogłębioną interpretację baśni o Turandot. Maska bohaterki, pod którą skrywa swe uczucia, służy nie tylko jej samej, ale także umocnieniu władzy dworu cesarskiego. Równorzędnym bohaterem staje się w tym ujęciu scenicznym szary tłum, bacznie obserwujący perypetie Turandot, komentujący akcję, ale pozostający na scenie niezmieniony mimo szczęśliwego finału. Czy bowiem miłość księżniczki może wpłynąć na jego los?

Otrzymaliśmy w ten sposób przedstawienie nie tylko bardzo piękne, ale także zmuszające do pewnej refleksji. Okazuje się oto, że opera może być również sztuką intelektualną.

Czy zatem można porównać dzieła tak różne jak "Uprowadzenie z Seraju" i "Turandot"? Mimo wszystko tak. Każde z tych przedstawień w warszawskim Teatrze Wielkim jest bowiem interesującym przykładem na to, jak należy robić żywy teatr muzyczny, interesujący współczesnego widza, służący zabawie albo skłaniający do zadumy. Opera bowiem nie jest martwa, jak twierdzą jej przeciwnicy, o ile zostanie dobrze podana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji