Artykuły

Codzienne sprawy państwa Wiercińskich

To nie jest lektura łatwa i szybka. Wymaga czasu. Narzuca to sama jej objętość. Pierwszy tom korespondencji Edmunda Wiercińskiego i jego żony Marii, wydany przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, liczy stron 684. Drugi jeszcze więcej, bo 1168 - pisze Barbara Osterloff.

Dostaliśmy więc do rąk edycję potężną, którą śmiało można nazwać "pomnikową". Te dwa tomy są imponującym wydawnictwem materiałowym, i jako takie stanowią wartość nie do przecenienia. Myślę, że dla badaczy, którzy zajmują się zagadnieniami związanymi z teatrem polskim XX wieku - okresu międzywojennego, lat wojny i okupacji, potem PRL- u - będzie to obowiązkowa pozycja bibliograficzna, podobnie jak sama lektura. Kryje się w tych dwóch tomach niejedna niespodzianka, niejeden szczegół przydatny dla ustalenia chronologii i okoliczności wydarzeń czy też losów ludzkich (ja sama znalazłam kilka ciekawych zelwerowiczianów).

Takie odkrycia są możliwe, ponieważ wszystkie opublikowane teraz listy były do tej pory praktycznie nieznane. Pochodzą ze zbiorów prywatnych Wiercińskich, przechowanych przez córkę Ewę, a zostały udostępnione przez ich wnuka, Krzysztofa Smołkę. Mogę się tylko domyślać, jak niełatwa była to decyzja. Ujawnianie prywatności osób bliskich z reguły wymaga odwagi i, tak naprawdę, nie sposób przewidzieć następstw tego kroku. Tym większe należą się spadkobiercy słowa uznania, choć woli Edmunda Wiercińskiego nie stało się zadość. Te listy miały być zniszczone, ale Maria Wiercińska zdecydowała inaczej.

Listy, fotografie, proza

Niektóre listy obojga Wiercińskich znaliśmy od dawna. Oczywiście, chodzi o te "zawodowe", teatralne, przechowywane w dwóch placówkach: Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk i Muzeum Teatralnym w Warszawie. Korzystali z nich badacze, były ogłaszane (co skrupulatnie zaznaczono w nocie edytorskiej na końcu drugiego z wydanych teraz tomów). Jak się jednak okazuje, to co ogłoszone i znane, stanowi przysłowiową kroplę w morzu. Jest drobiną w wieloletniej, systematycznej korespondencji, która układa się w zwartą całość, a to już fenomen w epistolografii ludzi polskiego teatru, zazwyczaj niekompletnej, a często wręcz szczątkowej. Czytana dzisiaj, w czasach, kiedy zanika w ogóle sztuka pisania listów, a dyscyplinę wyrażania uczuć i myśli w słowie pisanym zastępują szybkie emaile lub wpisy na facebookach, ta korespondencja wydaje się czymś niemal nierzeczywistym. Mamy wyjątkowe szczęście, że możemy obcować z tym nieskłamanym, intymnym, wieloletnim świadectwem wspólnego życia dwojga artystów, którzy działali w kilku epokach. Artystów na pewno docenianych i szanowanych, ale przecież nie w każdym okresie ich twórczego życia, i nie zawsze tak, jak na to zasługiwali - a dzisiaj w sposób oczywisty nazbyt zapomnianych. Dobrze więc, że Instytut Teatralny konsekwentnie upomina się o Wiercińskich. Świadectwem tych starań - które czytam jako element zakrojonego na wielką skalę projektu pisania historii teatru polskiego na nowo - była zorganizowana niedawno wystawa fotografii z archiwum Wiercińskich, swoisty prolog do obecnego wydania korespondencji. Okazało się wtedy, jak bogaty jest ten zbiór zdjęć, który cudem przetrwał dwie wojny. I jak wyjątkowy, skoro dokumentuje rodzinne życie przez wiele lat, w kadrach chwytanych na gorąco, swobodnych i naturalnych, czasem tylko świadomie teatralizowanych (chciałoby się powiedzieć, "witkacowskich", jak zdjęcie ze Lwowa w roku 1931 na s.284 w tomie pierwszym). Słusznie więc wykorzystano owe fotografie w obu tomach listów. Umieszczone możliwie blisko tekstu, układają się w narrację, która odsłania delikatną sferę prywatności trójki niezmiennie kochających się i szczęśliwych ze sobą ludzi (zdjęcia są dobrej jakości, choć to głównie fotografia amatorska, ale są i portrety wykonane w profesjonalnych atelier fotograficznych). Nadspodziewanie dużo mówią te fotografie o rodzinnym stylu życia, o trasach wspólnych podróży, o sposobach spędzania wolnego czasu i upodobaniach (także estetycznych) całej trójki, a nawet o czymś tak ulotnym jak wrażliwość, smak i gust (przejawiających się choćby w elegancji i stosowności ubiorów).

Chcąc dookreślić materiał obu tomów, trzeba dodać, że zawierają nie tylko listy i ciekawy zbiór ikonograficzny. Do tomu pierwszego korespondencji, obejmującego lata 1925-1944, włączone zostały "Wspomnienia o Edmundzie Wiercińskim", spisane przez Marię Wiercińską w niespełna cztery lata po śmierci męża. To bardzo ważne wprowadzenie do listów - literacki w gruncie rzeczy, psychologicznie przenikliwy portret najbliższego człowieka i zarazem portret artysty. Portret nasycony dbałością o szczegół, o konkret, i zaskakująco obiektywny - a przecież pulsujący emocjami, które często dają o sobie znać jednym słowem czy pauzą. "Kiedy go tak rozdrabniam - przestaje żyć. Bo niemożliwe jest ująć słowami niezwykłość tuż obok najcenniejszej zwyczajności, na co dzień" - pisze o mężu Wiercińska. Również "Zeszyty wojenne" Edmunda Wiercińskiego są prozą emocjonalną, lecz w gatunku odmienną. To spisywane na gorąco, z dnia na dzień, nieraz z godziny na godzinę, osobiste świadectwo wielkiej traumy z pierwszych tygodni kampanii wrześniowej: chaos i paniczna ucieczka ze stolicy na wschód, bezsensowna tułaczka od Lublina i okolic znów do Lublina, pierwsze zetknięcie się z oddziałami niemieckimi, przejmujące obrazy ludzkiego nieszczęścia i zniszczeń, ale też sytuacje groteskowo absurdalne. Zamyka drugi Zeszyt opis powrotu przez Otwock, Anin, do okupowanej już Warszawy ("Idę szybkim krokiem ku Saskiej Kępie wzdłuż toru"). Natomiast "Listy 1926-1942" Mieczysława Wiercińskiego, ojca Edmunda, dopowiadają niejeden z wątków pierwszego tomu i tragiczną kodą zamykają historię kresowej polskiej rodziny, jak wiele polskich rodzin skazanej przez Sowietów na wywózkę i zagładę. Wszystkie te "dodatki" uzupełniają braki informacyjne, wynikające z przerw w korespondencji, ale pełnią też funkcję znacznie ważniejszą. Tworzą "lustro", w którym odbijają się i nawzajem przenikają motywy i wątki rodzinnej historii Wiercińskich, zagarniającej rozległe przestrzenie, także czasu. Tak więc decyzja edytora, Marka Piekuta, o włączeniu tych wszystkich materiałów okazuje się nie tylko przemyślana i merytorycznie uzasadniona, lecz pod każdym względem cenna. W drugim tomie, obejmującym korespondencję z lat 1946-1957, takich dodatków już nie ma. Wypełniony jest po brzegi listami pisanymi przez Marię do męża i córki, to one dominują (chociaż jest także korespondencja Edmunda i Ewy).

W rezultacie czyta się tych ponad 1800 stron materiałowej biografii zbiorowej jako arcyciekawy wielostronny portret rodziny, której szczegółowe rodowody, od strony Marii (Serkowscy), i od strony Edmunda (Wiercińscy), edytor opisał w zwięzłym i treściwym wstępie oraz w "Kalendarium". Z wielogłosowej narracji obu tomów wyłania się panoramiczny obraz historii rodziny "niepokornych", jak ją słusznie określa edytor we wstępie, przywołując tym samym legendarną książkę Bohdana Cywińskiego o polskiej inteligencji przełomu XIX i XX wieku. Owa "niepokorność' nie odnosi się tylko do politycznej i społecznej orientacji, oznacza przede wszystkim postawę wobec świata rozumianego jako "zadanie inteligencji", naznaczoną szlachetnym idealizmem. "Nie szedł nigdy w niczym na żadne kompromisy, co w wielu wypadkach także wymagało odwagi". Tak mówi Maria Wiercińska w przywołanym wcześniej "Wspomnieniu". Taka też opinia o Edmundzie Wiercińskim zapisała się w świadectwach współczesnych, a przejęli ją historycy teatru, np. Edward Krasiński w małej monografii PIWowskiej artysty. "Cieszył się powszechnym szacunkiem, który zawdzięczał nie tylko swojej sztuce, ale także bezkompromisowej postawie moralnej i ideowej" - czytamy w "Słowniku biograficznym teatru polskiego". Świadectwem tej postawy są także "Notatki i zapiski z lat 1921-55" wydane w opracowaniu Anny Chojnackiej, zawierające opowiadanie o zagładzie otwockiego getta, zatytułowane "Gałązki akacji".

Edmund i Maria

"Motylku - najdroższy - mój - o Tobie, o Tobie jednej dziś wszystkie myśli moje". To wyznanie pod datą 14 IV 25 otwiera pierwszy tom korespondencji. Edmund Wierciński pisze do Marii Serkowskiej, jeszcze narzeczonej, z Wołkowyska. Dalej mamy jeden wielki upust uczuć i zachwytów nad urodą Marii, wyrażonych stylem prawdziwie młodopolskim. Na końcu widnieje podpis "Twój Ptak". Kolejne strony tomu przynoszą równie gorące wyznania i słowa tęsknoty, słane z Grodna, Wilna, Suwałk, Kiwerców, Pińska i innych przystanków na trasie objazdu Reduty, do której zespołu Wierciński wówczas należał. Wkrótce Edmund i Maria, również aktorka, i "redutówka", zostaną małżeństwem, ale emocjonalna temperatura ich korespondencji nie zmieni się. "Twój jestem - i w Reducie - w Sztuce". "Świadomość posiadania malutkiego, delikatnego Motyka - jest dla mnie źródłem siły i wytrwania". (wyjaśnić trzeba, że Motylek, Motyk i Myszka to zdrobnienia imienia Marii). Nie zmieni się też stylistyka, w jakiej młodzi małżonkowie do siebie piszą. Słowa miłości "kodują" po swojemu, posługują się językiem naszpikowanym zabawnymi skrótami i czułymi "przeinaczeniami", zrozumiałym w pełni tylko dla nich dwojga (i tak zostanie właściwie do końca wspólnego ich życia). Przyjście na świat córeczki wprowadza w tę korespondencję nowy temat. Rozwój dziecka, jego charakter, zachowania stają się dla rodziców źródłem stałego zainteresowania i radości. "Chińczulek - kwiatek śliczny" - pisze kochający ojciec. A kiedy już Ewa nauczy się czytać i pisać, stanie się trzecią, bardzo ważną stroną tej rodzinnej korespondencji. Zapisała się więc w tym pierwszym tomie historia narodzin i rozwoju miłości, a jednocześnie związku zdumiewająco trwałego (co nie jest w teatrze obowiązującą regułą), który oparł się wszelkim przeciwnościom losu. Nie szczędziła ich Wiercińskim, jak całemu pokoleniu, Historia, nie szczędziło też codzienne życie. Prawdziwym ciosem okaże się gwałtownie ujawniona podczas okupacji choroba Wiercińskiego; gruźlica leczona w Otwocku, która będzie powracać (wiele miesięcy roku 1949 spędzi Wierciński na leczeniu w Tuszynku pod Łodzią).

Wszystko to, co jest w listach obojga zapisem codziennego życia, splata się z tym, co teatralne - inaczej być nie może. Różnie jednak, w różnych okresach układa się ten splot. Czasem sztuka wysuwa się na pierwszy plan, kiedy indziej stanowi tylko dalekie tło dla prozaicznej materii życia, krzątaniny domowej i rodzinnych obowiązków, z litaniami niekończących się informacji o "drobiazgach", sprawach do załatwienia, pieniądzach, wysyłanych paczkach, praniach i zakupach itd. Nie ma w całej tej korespondencji wnikliwych rozważań intelektualnych, szeroko rozwiniętych tematów teatralnych czy dyskursów o sztuce (co zresztą w ogóle zdaje się stanowić regułę w polskiej epistolografii ludzi teatru). A jednak przybliża ona realia, daje wgląd w rozmaite sprawy teatralne i ludzkie charakterystyki, a przede wszystkim pozwala śledzić proces dojrzewania artysty. Przyglądamy się Wiercińskiemu najpierw jako aktorowi Reduty, potem jako reżyserowi poszukującemu własnego miejsca w teatrze. Poznań, Łódź, Lwów i wreszcie Warszawa, Nowe Ateneum Schillera i Jaracza, potem Teatr Polski (gdzie zagra Księdza Piotra w "Dziadach" Leona Schillera, wcześniej granego we lwowskiej inscenizacji), znaczą kolejne etapy jego zawodowych peregrynacji. Przede wszystkim jednak obserwujemy reżysera poszukującego własnego stylu, inscenizatora ekspresjonistycznego Snu Kruszewskiej, "Księdza Marka" Słowackiego, "Wieczoru Trzech Króli" Shakespeare'a, i tuż przed wojną, "Lata w Nohant" Iwaszkiewicza oraz wielu innych przedstawień, utrzymanych w szerokiej gamie stylistycznej i gatunkowej. Ważne jest i to, co Wierciński myśli o literaturze, sztuce, nie tylko o przedstawieniach, własnych i cudzych - z porozrzucanych w obu tomach uwag, napomknień, jawnych osądów można rekonstruować jego poglądy (to osobny i ciekawy temat). Wierciński od wczesnej młodości interesował się teatrem, był czas, kiedy uważał teatr polski za najlepszy, znał też dobrze teatr rosyjski, a przecież ważnym dla niego doświadczeniem okazały się dwa teatralne stypendia zagraniczne, które otrzymał w latach 30. Blok listów z pierwszej stypendialnej podróży do Paryża, Brukseli, Brugii, Gandawy, Antwerpii i Berlina to jedna z najciekawszych sekwencji całego pierwszego tomu. Wierciński jest tutaj świetnym obserwatorem miejsc i ludzi, a także koneserem sztuki i jednocześnie krytycznym odbiorcą, który szuka punktów odniesień dla twórczości rodzimej. Ta potrzeba zestawienia na gorąco wrażeń z podróży z tym, co polskie, co pozostało w oddaleniu, daje o sobie znać w najrozmaitszych miejscach i sytuacjach. Kiedy Wierciński ponownie jedzie do Niemiec w roku 1935, we Frankfurcie nad Menem ogląda dom-muzeum Goethego. Szczegółowo to w liście opisuje i dołącza refleksję: "Przypomniał mi się dawny Jurgów i Żupliki (jak były przed wojną)". Obie miejscowości, dodajmy, to kresowe siedziby rodu Wiercińskich. Malowniczy stary Heidelberg podoba się podróżnikowi jeszcze bardziej, bo przypomina mu Krzemieniec. "Jest jakieś podobieństwo, ale Krzemieniec byłby w tej kombinacji biednym, chamowatym kuzynem jakiegoś pełnego blasku kultury i dobrobytu feudalnego Jaśnie Pana". Natomiast artystyczny poziom przedstawienia oglądanego na otwarciu Reichfestspiele ("Kasia z Heilbronnu" Kleista) Wierciński ocenia jako bardzo wysoki, i dodaje, że festiwal ma ogromne znaczenie dla władz niemieckich, a przede wszystkim dla Goebbelsa. Jak wielu innych twórców w tamtym czasie, nie wyczuwa jeszcze zagrożenia nadciągającego z Niemiec.

Maria i Edmund

Ma oczywiście rację Marek Piekut, gdy pisze, że głównym bohaterem tej korespondencji jest Edmund Wierciński. Niemniej w tomie drugim, dla mnie osobiście, równoprawną bohaterką staje się Maria. Nie dlatego, że jej wypowiedzi we wspólnie teraz sygnowanych listach są obszerniejsze, pełne ciekawych spostrzeżeń i konkretów, podczas gdy wypowiedzi Edmunda stają się lakoniczne. I nie dlatego nawet, że jej sprawy teatralne - rozwijająca się kariera, sukcesy reżyserskie ("Wujaszek Wania", "Dom kobiet") oraz coraz bardziej doceniana praca pedagogiczna (datująca się od przedwojennego PIST-u, reaktywowanego po wojnie w Łodzi) zajmują w tym tomie ważne miejsce. W okresie powojennym w małżeństwie Wiercińskich następuje właściwie zamiana ról. Przedtem on był opiekunem i przewodnikiem młodszej Marii. Teraz ona przejmuje jego rolę, skupia w swoich rękach najważniejsze sprawy ich wspólnego życia (zapewnia finansową stabilizację domu na równi z mężem). Jest wierną jego towarzyszką w pracy i wytrwałą pocieszycielką w trudnych chwilach, których nie brakuje. Łagodzi napięcia i lęki, swoim optymizmem zwalcza jego załamania i depresje. Wraz z nim przeżywa sukcesy i klęski jak katastrofa ""Elektry" i zamknięcie Sceny Poetyckiej w Łodzi, a także trudne sezony w teatrze we Wrocławiu. Wierciński, zawsze nadwrażliwy, "bardzo nerwowy", źle znosi rozmaite przykrości i niepowodzenia, często wyolbrzymiając je ponad miarę. Nie ulega jednak wątpliwości, że z biegiem lat jego zapatrywania ideowe i artystyczne (także przywiązanie do klasyki, a zwłaszcza do wielkiego polskiego repertuaru romantycznego i neoromantycznego) nie były na rękę decydentom kultury. "Biedak- przestał do reszty wierzyć w siebie i nic go nie może przekonać. Jednocześnie coraz częściej jest przemilczany i pomijany w swoich pracach i to go jeszcze bardziej w tym utwierdza" - pisze Maria w liście datowanym na 25 VIII 54. I nadal jest strażniczką domowej harmonii, zapewnia klimat ładu i bezpieczeństwa tak długo, jak tylko jest to możliwe. Podtrzymuje wątlejące siły męża, dla którego praca nad ostatnimi inscenizacjami, "Horsztyńskim", "Lorenzacciem" jest zbyt wielkim obciążeniem fizycznym i psychicznym. Zdobywa niedostępne na rynku lekarstwa, walczy do końca o jego życie. Ale wspiera też bezustannie córkę, łagodzi jej drażliwość i brak wiary w siebie, pomaga w długotrwałych staraniach o pracę (ojciec także szuka poparcie rozmaitych wysokich urzędników "od kultury").

Osób, z którymi Wiercińscy utrzymują kontakty, jest niewiele. Grono to w trudnych i siermiężnych latach 50. wyraźnie szczupleje. Oboje zrażeni są do Leona Schillera, który po powrocie do Polski zagarnia coraz więcej stanowisk i lekceważy dawnych przyjaciół oraz współpracowników - "nie mogę patrzeć na rozpartego wszędzie szeroko p.L[eona Schillera]". Zmieniają też swój stosunek do Bohdana Korzeniewskiego, który sprawił im "zawód" (przykro, że to jego dwa przedstawienia pojadą na festiwal do Paryża, a nie Wiercińskiego "Cyd"). Z pewnym zdziwieniem czyta się jednak inne zapiski, z których wynika, że Wiercińscy starają się przejąć mieszkanie Aleksandra Zelwerowicza. Wprawdzie ciężko wówczas chory stary mistrz, skłócony z żoną, uciekł z domu na Szucha i tułał się po tymczasowych schronieniach - ale przecież żył. Ostatecznie mieszkanie okazało się niewygodne i Wiercińscy zrezygnowali, także dlatego, że nie wiadomo było, "czy pp. Z. się nie pogodzą ".

Z kolei pod datą 9 III 53 czytamy: "Dziś w Warszawie b.uroczyście, poważnie, odświętnie. Odszedł człowiek dużej miary. Przez MDM przeciąga pochód z transparentami. Chcieliśmy też iść w pochodzie, ale nie mogliśmy przedostać się do teatru". Tak opisuje Maria stołeczną manifestację po śmierci Stalina, jedną z wielu, jakie odbywały się w tych dniach w całej Polsce. Zachował się też blok listów z wielkiej propagandowej podróży Teatru Polskiego do ZSSR jesienią roku 1954, w której Wiercińscy uczestniczyli. On jedzie tam ze swoim "Cydem", ona z przedstawieniem "Wujaszka Wani". W korespondencji kierowanej do córki nie szczędzą zachwytów nad luksusowymi warunkami w hotelach, nad gościnnością gospodarzy, owacjami publiczności itd. Maria pisze z Moskwy: "[] mamy najzupełniejszą swobodę, chodzimy luzem po mieście i po powrocie do kraju obalimy wiele mylnych legend". Edmund pisze z Kijowa: "Wczoraj było wielkie przyjęcie-bankiet dla całego zespołu przez ministra Kultury Radzieckiej Ukrainy - bawiliśmy się do rana".

***

Mam świadomość, że to, o czym napisałam, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Każdy, kto pochyli się nad tymi dwoma tomami, może sobie wybrać własną ścieżkę lektury, tyle jest tutaj ciekawych tematów i wątków, nasyconych realiami czasu i miejsc. Edytorowi, pora to na koniec specjalnie podkreślić, należą się wszelkie możliwe pochwały. Niezwykle skrupulatnie i kompetentnie najpierw rozszyfrował, potem ustalił kształt tekstu listów, po czym opatrzył je stosownym aparatem naukowym i cennymi przypisami, które są prawdziwą kopalnią informacji dotyczących polskiej historii, nie tylko historii teatru, lecz może zwłaszcza polskich skomplikowanych biografii . Rzadko zdarzają się potknięcia, jak powtórzona za Zbigniewem Wilskim, błędna informacja o aktorce Helenie Buczyńskiej - rzekomo nauczycielce tańca w przedwojennym Państwowym Instytucie Sztuki (chodzi oczywiście o Józefę "Ziutę" Buczyńską, wybitną tancerkę, w okresie międzywojennym zdobywającą laury europejskie). Warto byłoby też szerzej wyjaśnić, kim był Władysław Smołka, dla którego ukochana jedynaczka opuściła rodzinny dom, co dla rodziców było dramatem. Tym dotkliwiej odczuwa się brak indeksu nazwisk, praktycznie uniemożliwiający swobodne korzystanie z obu tomów. Mogę domyślać się, że przeszkodę stanowiła obszerność całej edycji, grożąca również gigantyczną objętością indeksu. Utrudnieniem mógł też być pędzący czas, czyli konieczność wydania książki w takim a nie innym terminie. Nie wiem, jak było, niemniej upraszam wydawcę o przygotowanie i wydrukowanie indeksu w formie suplementu do tej wydarzeniowej edycji, która w sposób nader istotny wzbogaca naszą wiedzę o dwojgu ludzi wybitnych, zajmujących poczesne miejsce w dziejach teatru polskiego.

***

Edmund i Maria Wiercińscy. "Korespondencja 1925-1944", redakcja i opracowanie Marek Piekut, Biblioteka Instytutu im.Zbigniewa Raszewskiego, Warszawa 2013; Maria i Edmund Wiercińscy, "Korespondencja 1946-1957", redakcja i opracowanie Marek Piekut, Warszawa 2013.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji