Artykuły

50 lat minęło! Seniuk, Englert, Nowicki

Debiutowali na scenie pół wieku temu. Aktorstwu poświęcili wszystko, choć to zawód zaborczy, wymagający, a często niewdzięczny. Teraz proszą: żadnych nagród za całokształt!

Małe litery

Pani: Czy przez 75 lat życia coś się zmieniło w Pana myśleniu o świecie?

Jan Nowicki: Nie bardzo. Kiedyś zajrzałem do mojej pracy dyplomowej, w której w zasadzie nie pisałem o roli, którą grałem, tylko byłem na tyle bezczelny, że pisałem o swoim poglądzie na świat. O stosunku do kobiet, pieniędzy, przemijania. I odkryłem, że ja tak samo myślę teraz, kiedy mam 75 lat. Krótko mówiąc - jestem bardzo prosty gość. I nie zamierzam tego zmieniać.

Jaki wiek jest najgorszy dla mężczyzny?

- Zacznijmy od tego, że ja nigdy mężczyzną nie byłem. Grywałem mężczyzn, owszem, i to nawet z dużym powodzeniem. Tylko że przez takie role potem mnie brali za samca, karciarza, niewdzięcznika okrutnego. A ja nic z tym nie miałem wspólnego! Chociaż, muszę przyznać, że nieźle mi się grało, bo najlepiej gra się nie siebie, ale swoją przemianę. A złego okresu w życiu nie miałem, tylko nagle zauważyłem, że jestem najstarszy. I powiem pani, że to jest urocze. Po pierwsze, wszystkim mogę mówić na ty. Po drugie, nic nie muszę. Z jednej strony, codziennie wieczorem wściekam się, że nic nie zrobiłem, z drugiej, wiem już, że najpiękniejsze na świecie jest takie niewykorzystanie dnia. Starość ma tak, że trzeba się spieszyć, ciągle coś robić, bo czas się nagle kurczy. A ja mam gdzieś ten kurczący się czas! Niech minie, nic się nie stanie. Oczywiście, przyjdzie taki dzień, że się stanie, ale to już nie będzie moje zmartwienie.

Dokonuje Pan jakichś podsumowań?

- Żadnych. Ja nigdy niczego nie podsumowuję i nigdy niczego nie planuję. Jestem człowiekiem wyzbytym marzeń i oczekiwań. Nie chciałem grać Hamleta ani Leara, po prostu niosła mnie fala. I zawsze było trochę, a mnie to wystarczy. Nie musi być wspaniale, zwłaszcza że nie wiem, co to by miało oznaczać. '

Jak Pan wybierał role?

- Jeżeli chodzi o filmowe, to raczej nie wybierałem. Proponowali, to brałem. Raz na przykład miałem zagrać w filmie, który dałby mi możliwość płynięcia na wielkim statku przez półtora miesiąca. Dodatkowo miała w nim grać piękna brunetka. Film mnie w ogóle nie interesował, ale statek i brunetka, owszem. Niestety, okazało się wkrótce, że brunetka osiwiała i zamiast wypłynąć w morze, została na lądzie. Sama więc pani widzi - ciężko jest planować. A w teatrze sugerowałem się bardziej tym, z kim mam pracować niż nad czym. Trafiłem na fenomenalny czas Starego Teatru w Krakowie, który był jednym z najlepszych w Europie, jeśli nie na świecie. Pracowałem ze znakomitymi reżyserami, takimi jak: Wajda, Swinarski, Jarocki. Kreczmar i Bardini skromnie skrobali do drzwi tego teatru. Do tego proszę dodać niezwykłość widowni krakowskiej, która nie pozwalała nam na żadną obsuwę czy taniznę. Graliśmy przedstawienia po dwanaście, czternaście lat.

Jak zmienił się, według Pana, ten zawód?

- Aktorstwo, moim zdaniem, zanika, dobry aktor nie jest już nikomu potrzebny. Nie ma hierarchii, która jest niezbędna w każdej pracy - zarówno prawnik, jak i piekarz potrzebują mistrza. Widownia po latach oglądania serialowej mierzw zatraciła - nie ze swojej winy - wyostrzone spojrzenie na dokonania aktorów. Widz musi się kształcić, ale teraz nie ma jak. Ostatecznie nikomu się nie opłaca bycie dobrym aktorem - ani finansowo, ani prestiżowo. Mój zawód zawsze był zawodem pięknym i potężnym, ale paradoksalnie byle jakim, bo u jego podstaw leży ulotność. Trudno na serio brać pracę, która trwa jeden wieczór i najlepiej się czuje w ludzkiej legendzie czy pamięci widza, która dopisuje jej dodatkową wartość. To tak jak z książką, która została napisana przez pisarza, ale w gruncie rzeczy tworzy ją czytelnik w swojej wyobraźni.

Zdaje się, że Pan teraz bardziej ceni zawód pisarza niż aktora.

- Zdecydowanie. Bardzo możliwe, że mój dość luzacki - jak mówi młodzież - stosunek do zawodu aktorskiego bierze się z tego, że ja do aktorstwa nigdy nie czułem się przypisany. Przypadkowo aktorem zostałem, przypadkowo nim byłem i przypadkowo skończyłem nim być. Ten zawód przeszedł mi jak katar.

Tyle że po pięćdziesięciu latach.

- Pani mówi: pięćdziesiąt, a mnie to zaskakuje. Samo to, że ktoś zawodowo przeżył pięćdziesiąt lat, nic nie znaczy.

Niektórym mogą minąć bezbarwnie, Panu minęły chyba dość szczęśliwie.

- Piękne słowo - "szczęśliwie". Żyłem w ustroju, który był wymarzony dla sztuki. Nie ma lepszej rzeczywistości dla sztuki od zniewolenia. To trochę smutne dla młodych pokoleń - nie mają się z czym boksować. Bo boksowanie się o pieniądze jest żałosne. Rozmawiałem ostatnio z młodym aktorem i mówię do niego: "Dlaczego grasz w tym świństwie?". A on odpowiada: "Bo muszę mieć na mieszkanie". Rzuca mi więc hasłem jakby niepodważalnym. Ale za chwilę uświadamiam sobie, że myśmy mieszkań w ogóle nie mieli. Młody Stuhr urodził się w wynajętym mieszkaniu, mój Łukasz urodził się w wynajętym mieszkaniu, mały Bińczycki i mała Bińczycka - też. A teraz młody aktor myśli, że to wstyd nie mieć swojego mieszkania. Ale jaki to wstyd? Wstyd to zarabiać byle jakie pieniądze, mieć byle jaką popularność, a nie wynajmować mieszkanie. Artystę bardzo demoralizują niesłusznie zarobione pieniądze, trzeba umieć zarabiać pięknie, słusznie, a nie byle jak.

Podoba się Panu świat dookoła?

- Żyjemy w świecie ciemności i małych liter. Wszystkie żarówki są energooszczędne. Pani nie pamięta tych czasów, kiedy ojciec wkręcał setkę nad stołem i cały pokój był pełen blasku, a stara babka bez okularów nawlekała igłę. Teraz włączamy światło - najpierw mruczy, potem jest pomarańczowe, powoli jaśnieje i jest względnie jasne, kiedy już trzeba wyjść! Koszmar. I te małe litery. Przecież nieraz daję młodej dziewczynie mój dowód osobisty w recepcji

i bidula nic nie widzi! Ale ludzie się nie zmienili. No, może są tylko trochę mniej zdolni.

Jak opisałby Pan dojrzałość?

- Starość jest fantastyczna. Człowiek, który jest smutny z powodu tego, że minęło mu życie, błądzi. Starość to przecież puenta życia.

JAN NOWICKI - aktor związany ze Starym Teatrem w Krakowie i Piwnicą pod Baranami. Znany z ról w filmach: "Wielki Szu" (reż. Sylwester Chęciński), "Tulipany" (reż. Jacek Borcuch), "Jeszcze nie wieczór" (reż. Jacek Bławut). Autor sześciu książek. Ostatnia z nich to powieść "Białe walce". Ma 75 lat.

Zleciało, każdemu zleci

Anna Seniuk: Pani mnie przestraszyła, jak powiedziała o tej pięćdziesiątce! Nie dlatego, że ukrywam, ile mam lat, tylko dlatego, że nie znoszę podsumowań. Takie jubileusze obchodzi się, jak już się schodzi ze sceny. Kilka lat temu dostałam w Sopocie nagrodę za tak zwany całokształt. I pamiętam, że powiedziałam Jankowi Nowickiemu: "Słuchaj, mam mieszane uczucia, bo dostałam nagrodę za całokształt pracy...". A on na to: "Rzeczywiście pachnie trumną. Ale nie martw się, sam jadę odbierać taką nagrodę, trzeba się do tego przyzwyczaić". A więc jubileuszy unikam jak ognia. Poza tym nigdy nie było tak, że ja się oddawałam wyłącznie zawodowi.

Pani: W latach 80. w jednej z gazet opublikowano rozkład dnia z Pani notesu. Pobudka o 6, odwożenie dzieci do szkoły, zakupy, próba w teatrze, obiad, wieczorem spektakl, o 22 posiedzenie ZASP-u. A w nocy gotowanie obiadu na następny dzień.

- No tak. Kariera bardziej mi przeszkadzała w domu niż na odwrót. Dziś młodzi ludzie muszą pędzić, zastanawiają się nad rodziną grubo po trzydziestce. Ja miałam duży luksus, jak zaczynałam, bo wtedy był tylko teatr. Jeśli aktor chciał robić coś innego, to musiał się uczyć na własną rękę. Pamiętam moje pierwsze zdjęcia w filmie, to był jakiś koszmar, nie wiedziałam nawet, gdzie stanąć! Wojciech Has wolał: "Szybciej, szybciej!". To ja biegłam. A on: "Jeszcze szybciej, jeszcze szybciej!". I ja pędziłam. A potem okazało się, że to nie było do mnie, tylko do kamery, więc jak ja przyspieszałam, to kamera w ogóle nie mogła nadążyć! Pojęcia nie miałam, jak się zachowywać. Ale to było fantastyczne, bo dzięki temu wielu rzeczy się w życiu nauczyłam.

Starała się Pani jednocześnie łączyć dwa nurty: zawodowy i prywatny.

- Z góry mówię: nie da się tego połączyć. Jedno albo drugie jest niedopieszczone. Dlatego nie chcę robić z siebie matki Polki. A teraz wciąż - jak pani widzi - jestem bardzo załataną osobą. I pani się pewnie dziwi, jak to możliwe, skoro mnie w ogóle nie widać! Ostatnio taksówkarz powiedział do mnie: "To pani żyje?". Ja na to: "A dlaczego pan pyta?". "Bo pani w telewizji nie widać ostatnio, to znaczy, że pani umarła". Rzeczywiście. Nie widać mnie, ale jednak wciąż jestem załatana, więc co ja takiego robię?

Co Pani robi?

- No właśnie! Nadrabiam zaległości w mojej rodzinie - oddaję czas dzieciom i wnukom. Poza tym jednak zdarzają mi się przedziwne przygody zawodowe, chociaż jeszcze do niedawna wydawało mi się, że nic mnie już w pracy nie zaskoczy. Że dożyję swoich dni, grając od czasu do czasu w teatrze - dzięki Bogu mam etat w Narodowym - a tu nagle propozycja od Márty Mészáros, żebym zagrała w operetce mazowieckiej. I na stare lata w strusich piórach na głowie, obłędnym kostiumie wystąpiłam w operetce. Oczywiście nie śpiewałam, ale i tak było to bardzo zabawne. Albo czy wyobraża sobie pani, że w zeszłym roku zadebiutowałam? Jako reżyserka. Musiałam wziąć się w garść, zorganizować scenografię, światła, kostiumy - wszystko. I muszę powiedzieć, że to była czysta przyjemność. Obsada rewelacyjna, tekst świetny, sztuka do dziś jest grana. To "Pchła Szachrajka", ale nie tylko dla dzieci. Bardzo udane przedstawienie, mówią, że najlepsze w Narodowym...

Ciągle Pani gra, uczy studentów. Skąd ma Pani w sobie tyle werwy?

- Wie pani, ja nie mam poczucia, że coś mnie ominęło. Że było pięknie, a teraz jest źle. Albo że czeka mnie pustka. Po prostu idę do przodu. Bardzo wcześnie zaczęłam być aktorką charakterystyczną - właściwie tuż po szkole grałam w farsach - więc mogłam sobie na wszystko pozwolić: na starzenie się, na zmarszczki, na nadwagę, którą mam do tej pory. Gdybym zatrzymała się na etapie prześlicznej amantki, to już po trzydziestce byłoby mi bardzo ciężko. Na szczęście los w postaci Zygmunta Hübnera, mojego pierwszego dyrektora, był dla mnie na tyle łaskaw, że od razu wprowadził w idealne dla mnie role.

Pamięta Pani bardziej sukcesy czy porażki?

- To, co boli, pamięta się bardziej. Albo wyrzuca się z pamięci zupełnie - wspaniała jest ta selekcja mózgu. Życie nie szczędziło mi autentycznych dramatów, miałam Szekspira nie tylko na scenie. Ale teraz, jak patrzę z perspektywy, wiem, że pozwoliło mi to zachować równowagę w pracy. Chociaż bywały momenty, w których myślałam, że sobie nie poradzę. Przepraszam za banał, ale człowiek inaczej patrzy na tragedie z perspektywy czasu.

Co w pracy było dla Pani najważniejsze?

- Ludzie. W teatrze spotkałam najfantastyczniejszych przyjaciół, zawsze mogłam liczyć na ich pomoc. Pamiętam taką sytuację: byłam dwa, trzy lata po szkole, grałam młodą dziewczynę z Armii Zbawienia, która chce zbawić jakiegoś bandytę, w związku z czym upija się razem z nim. I jeden z aktorów - taki raczej niewylewający za kołnierz - mówi do mnie: "Ania, ty w ogóle pojęcia o tym nie masz, zostań po spektaklu, o 22 pójdziemy na scenę, ja cię nauczę, jak się gra pijanego". Siedziałam tam do dwunastej i pilnie ćwiczyłam samogłoski: "Aaaa", "Eeee". Nauczył mnie bezinteresownie.

A pieniądze? Były dla Pani ważne?

- Nie. Wiele rzeczy nadal robię za dwa złote albo za darmo. Ostatnio zagrałam w dwóch filmach, właściwie do tego dopłacając. Pewien młody człowiek, malarz, który jest też bardzo interesującym reżyserem, odkrył mnie, odkurzył, zgarnął ze mnie liście. Powiedział: "Tylko pani może to zagrać, będę czekał tak długo, aż pani się zgodzi". To Maciej Michalski, właśnie pojawił się jego film "Kanadyjskie sukienki". Uroczy człowiek, bez wahania przyjęłam tę pracę. Robiąc film, mieszkamy w domu jego rodziców. Ja mam pokoik dziecięcy na górze. Tak więc - jak pani widzi - naprawdę mam co robić. Znowu będzie o taksówce. Jadę, a kierowca tak patrzy w to lusterko. Zdarza się, że ktoś łypnie, gdy podaję nazwisko, ale on w ogóle nic innego nie widział, mało nie rozbiliśmy się na latarni! Mówię do niego: "A cóż mi się pan tak przygląda?". On odpowiada: "Patrzę, jak ten czas szybko leci". Zleciało, pewnie, że zleciało, każdemu zleci. Zaczęłam więc się śmiać i mówię: "Panu też leci!".

ANNA SENIUK - aktorka. Współpracowała ze Starym Teatrem w Krakowie i warszawskimi teatrami: Ateneum, Powszechnym i Polskim. Od 2003 r. gra w Teatrze Narodowym. Znana m.in. z roli Madzi w "Czterdziestolatku" (reż. Jerzy Gruza) i Julci w "Pannach z Wilka" (reż. Andrzej Wajda). Jest profesorem Akademii Teatralnej w Warszawie. Ma 72 lata.

Drobna różnica

Pani: Jak znosi Pan jubileusz?

Jan Englert: Omijam go szerokim łukiem. Statystyki, liczby, sprawozdania, wszystko to, co systematyzuje, budzi moją niechęć, zwłaszcza jeśli dotyczy mojego życiorysu.

Ale jeśli już ktoś Panu o nim przypomni, to czy skłania to Pana do refleksji?

- Nie, jeszcze nie umieram. Dlatego nie oglądam się za siebie. Póki jestem czynny zawodowo, i to w pełni, muszę pracować w teraźniejszości i wybiegać w przyszłość. A nawet gdybym miał ochotę na snucie refleksji, to nie mam na to czasu! Nie zajmuję się sobą, szczęśliwie, bo gdybym to robił, to bym już dawno zwariował albo skabotyniał całkiem. Teraz trudnię się prowadzeniem teatru, czyli dużego okrętu z wieloma pokładami, na których jest mnóstwo pasażerów, galerników, oficerów pierwszych, drugich, trzecich. W takiej sytuacji trudno nawet o pięć minut przed snem na zastanawianie się nad sobą.

Niczego Pan nie żałuje?

- Jeżeli ktoś robi coś przez kilkadziesiąt lat, to znaczy, że jest w porządku albo że nie umie nic innego. Proszę niepotrzebne skreślić. Gdybym zaczął narzekać, to kusiłbym los, bo ja w gruncie rzeczy te kilkadziesiąt lat bardzo szczęśliwie przeżyłem. Na początku trzymałem halabardę i zazdrościłem kolegom z roku, którzy robili karierę, więc wiem, co znaczy ból wątroby. Ale na szczęście szybko zaczęło mi się powodzić, więc łatwo było mi się zdobyć na tolerancję. Jeżeli mogę czegoś żałować, to tylko tego, że wygrał we mnie ktoś, kto dał się uwieść stanowiskom kierowniczym, władzy. Na tym ucierpiało aktorstwo, czyli mój wyuczony zawód, który powinienem wykonywać, bo to umiem robić najlepiej. Tymczasem wiem, że coś zgubiłem. Wszedłem na inny teren, zacząłem startować w innej konkurencji sportowej. Tego mi żal.

Coś Pana zaskoczyło w tym zawodzie?

- Mnie bez przerwy coś zaskakuje. Najczęściej rozgoryczony jestem nielojalnością. Może nie przystaję do dzisiejszego świata, ale wciąż cenię zespołowość, a nie potrzebę indywidualnego splendoru. Zawsze chętniej uprawiałem sporty zespołowe, bo sukces drużyny to niezwykła frajda.

Nadal gra Pan w tenisa?

- Tak. Ostatnio trochę rzadziej, ale uściślijmy: lubię rywalizację i oczywiście końcowy sukces zbiorowy - trudniej go podważyć. W końcu składa się na niego praca wielu ludzi.

Czy przyjaźń w pracy jest dla Pana ważna?

- O przyjaźń jest równie trudno jak o miłość, a może nawet trudniej. Wymaga pełnego otwarcia na drugiego człowieka. Jeśli pyta pani o przyjaźń między aktorami, to czegoś takiego chyba w ogóle nie ma. I to jest zrozumiałe, bo najważniejszym instrumentem aktora jest ego. A jak budując wszystko na własnym ego, zajmować się jeszcze ego innej osoby? Poza tym teraz wszyscy chcą pracować indywidualnie. Na dodatek pani pokolenie uważa, że jak do poniedziałku nie zrobi kariery, to koniec. Wszystko jest teraz bardziej przyspieszone, ale też płytkie.

Czy Pan się czegoś uczy od swoich studentów?

- Naturalnie, jeśli jest od kogo. Bo nie zawsze jest. Młodzi inaczej funkcjonują, kojarzą, rozumują, mają inne poczucie humoru. Internet zmienił wszystko. Nie oceniam, czy na dobre, czy na złe, teraz jest po prostu inaczej. Z drugiej strony, im bardziej człowiek się starzeje, tym mniej jest pewny swoich sądów, przemyśleń, ponieważ nie za wszystkim już nadąża. I musi pogodzić się z tym, że może czegoś nie rozumieć, bo tylko wtedy udaje się z młodszymi dogadać. Cyfry mówią co innego, ale ja nie myślę o sobie w kategoriach starości. Owszem, widzę pewne objawy, ale staram się na nich nie skupiać.

Czy dopadła Pana jakaś choroba zawodowa?

- Głuchota i zdarte gardło. Na szczęście nie przyczepiły się do mnie żadne wynaturzenia. Najbardziej znanym jest kabotynizm, pompowanie do rozmiarów, których w istocie się nie ma. Konfabulowanie. Wielu aktorów święcie wierzy w jakąś wersję wydarzeń, mimo że jest to może w dziesięciu procentach prawda. I nie ma w tym złej woli, robią to raczej na rzecz anegdoty. Inna choroba zawodowa aktorów to permanentny stan niezadowolenia - co akurat jest dobre. Bezustanne zadowolenie prowadzi do kabotynizmu.

Jak ten zawód wpływa na sposób myślenia o innych ludziach?

- Aktor baczniej się im przygląda, trudniej go oszukać. Zawsze mnie denerwowało, jak ktoś próbował przy mnie grać, bo ja szwy tej gry widziałem z daleka. Jestem zażenowany, kiedy ktoś próbuje mnie kantować, bo mam pełną świadomość środków, których używa jako amator. Oczywiście, zdarza się, że amatorzy grają świetnie, ale jednak nieświadomie.

Myślał Pan o napisaniu autobiografii?

- Zrobię to, kiedy przyjdzie pora. Dopóki jestem na eksponowanym stanowisku, nie mogę pisać prawdy. A jeśli nie mogę pisać prawdy, to po co mam w ogóle pisać? Powiem tylko, że jeśli już się do tego zabiorę, to na pewno nie będą to pamiętniki, w których będzie królował zaimek ,ja". Nie chcę pisać o sobie, tylko o moich mistrzach. Zawsze szukałem autorytetów, nie czekałem, aż ktoś mnie odkryje. A najgłupsze rzeczy robiłem w życiu wtedy, kiedy straciłem mistrza i nie znalazłem jeszcze nowego. Albo kiedy mi się wydawało, że sam jestem mistrzem. Uczyłem się od Jerzego Kreczmara, Erwina Axera, Gustawa Holoubka, Kazimierza Dejmka, Jerzego Grzegorzewskiego i jeszcze kilku innych ważnych w moim życiu osobowości.

Nie było w tym gronie kobiet?

- Z ubolewaniem, narażając się feministkom, muszę przyznać, że niestety nie. Natomiast jeśli chodzi o szacunek, uwielbienie i miłość, to tylko kobiety. One mnie stworzyły, jestem tworem kobiecych rąk. Spełnianie ich oczekiwań powodowało, że się rozwijałem. Często narażam się kobietom, mówiąc, że ich najważniejszą cechą jest kobiecość. Realizowanie ambicji nie może być przeszkodą dla kobiecości. A pozbycie się jej - bez względu na powód - to katastrofa. "Vive la petite difference", jak mówią Francuzi - niech żyje ta drobna różnica.

JAN ENGLERT - aktor, reżyser, pedagog, dyrektor Teatru Narodowego. Znany z ról w filmach: "Kanał" i "Katyń" (reż. Andrzej Wajda), "Perła w koronie" (reż. Kazimierz Kutz), "Doktor Judym" (reż. Włodzimierz Haupe). Laureat wielu nagród. W 2001 r. odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Ma 71 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji