Artykuły

"Turandot"

"Turandot" nareszcie znów w Warszawie. To wydarzenie! Tak się bowiem niedobrze składało, że tej wspaniałej i niezmiernie popularnej opery nie wykonywano na warszawskiej scenie od blisko pół wieku, a przecież bywały w tym okresie chwile w Operze Warszawskiej, gwarantujące przyzwoitą interpretację dzieła Pucciniego, chociaż nie jest to dzieło łatwe - szczególnie dla pań. Partia Turandot, objętościowo zresztą nie największa (księżniczka otwiera usta dopiero w połowie II aktu), pisana jest szalenie niewygodnie, niemal przez cały czas w rejestrze bardzo, jak dla sopranu dramatycznego, wysokim i w rezultacie należy do najtrudniejszych i najbardziej forsownych w operowej literaturze. Drugi to zatem, po "Wozzecku", krok dyrektora Satanowskiego w kierunku odrobienia wręcz nieprawdopodobnych zaległości repertuarowych, w jakie zabrnął Teatr Wielki przez ostatnie dwadzieścia lat. Jeśli dodamy do tego zapowiadaną jeszcze na obecny sezon premierę "Fidelia", myślę, że powoli trzeba będzie wybaczać dyrekcji te zbędne - moim zdaniem - powtórki, na jakie narzekałem przed rokiem, czy przed dwoma laty. Oczywiście, rodzi się pewien problem: czy do tych wszystkich wspaniałych oper, jakie wchodzą teraz na warszawską scenę, do tych piekielnie trudnych partii, mamy wystarczająco dobre głosy i wystarczającą orkiestrę, by nie wspomnieć o chórze? Odpowiedź będzie gorzka. W porównaniu do dobrego europejskiego standardu pozostajemy w tyle i to dość wyraźnie; pod względem muzycznym i wokalnym nie są to na ogół prezentacje, jakie satysfakcjonowałyby bywalców Opery Paryskiej czy Covent Garden, co jednak nie powinno, jak sądzę, skłaniać do rezygnacji z przedstawiania wielkich dzieł światowego repertuaru na naszej skromnej scenie. Po pierwsze bowiem nie jest aż tak źle, żeby nie można było od czasu do czasu trafić na spektakl doskonale zaśpiewany - czasem własnymi siłami, czasem przy pomocy gości (wielkie sceny świata opierają się z reguły na gościnnych występach, a gdy zabraknie gwiazd, to i tam zdarzają się nieraz przedstawienia żenujące), po drugie - gdyby poprzeczkę ustawiać wysoko, to prawdopodobnie należałoby zamknąć większość teatrów (nie tylko operowych) i większość filharmonii, po czym znaleźć się na kulturalnej pustyni, lecz za to z satysfakcją, że nie poszło się na taryfę ulgową. Nie jestem wcale pewien, czy byłoby to rozsądne stanowisko. Dlaczego więc nie chodzić do Opery, gdzie jednak można choćby mieć nadzieję i gdzie istotnie trafia się czasem szansa usłyszenia czegoś naprawdę dobrego i interesującego?

Myślę, że wbrew tym wszystkim, co twierdzą, iż lepiej nie tykać, bo nic z tego nie wyjdzie - z "Turandot" właśnie wyszło! Ryzyko się opłaciło; spektakl jest ciekawy, śpiewany bardzo dobrze, doskonale przygotowany muzycznie, szalenie atrakcyjny od strony wizualnej... Ponura baśń o krwawej księżniczce Turandot, zakończona raczej cynicznym happy endem - miłosnym duetem, okupionym śmiercią jedynej prawdziwie kochającej i sympatycznej istoty - stała się niewątpliwym sukcesem Teatru Wielkiego. Kto się do tego przyczynił? Wszyscy mieli swój udział. Orkiestra pod dyrekcją Roberta Satanowskiego nareszcie nabrała i blasku, i nerwu, znakomicie brzmiały wszystkie kulminacje dźwiękowe, efektowna partytura Pucciniego mieniła się wszystkimi barwami, a jednocześnie... orkiestra nie zagłuszała śpiewaków, co, oczywiście, było też zasługą ich samych. Obie partie kobiece zaśpiewano na poziomie gwarantującym brawa na każdej europejskiej scenie. Partia Turandot, to pierwsza warszawska premiera pozyskanej z Poznania Krystyny Kujawińskiej - jednej z niewielu naszych śpiewaczek predestynowanych do tej roli, dysponującej mocnym, nośnym, świetnie brzmiącym głosem. Statyczna w zamierzeniu realizatorów (a także i samego Pucciniego) postać księżniczki, jedynie wokalnie może wyrażać cały dramatyzm jej bulwersującego stosunku do mężczyzn i jego stopniową przemianę pod wpływem uczucia do Kalafa; otóż Kujawińska umiała w swoje arie tchnąć przejmujący ładunek emocji, fascynowała słuchaczy, stwarzając kreację godną Teatru Wielkiego.

Podobnie Barbara Zagórzanka może do swych największych osiągnięć zaliczyć partię Liu; ceniona dotychczas w partiach przede wszystkim dramatycznych, tutaj okazała się cudownym sopranem lirycznym, zbierając ogromne i jak najbardziej zasłużone owacje. Słabiej tym razem wypadli mężczyźni, ale - czy szczęście może być pełne?

Nie było również pełne, jeśli idzie o inscenizację Marka Grzesińskiego (także reżyseria) i Andrzeja Majewskiego (także scenografia); obaj znakomici autorzy wizualnej strony przedstawienia stworzyli wizję plastyczną o niezwykłym uroku, a przy tym przemyślaną w każdym szczególe; wszystko miało tutaj swój mniej lub bardziej ukryty sens, wszystko odwoływało się jednocześnie do muzyki i tekstu (choćby wspaniała scena, w której wyniosła Turandot maleje w miarę, jak Kalaf rozszyfrowuje jej zagadki, a potem - gdy rozpłomienia się jej serce - zmienia lodowato-srebrzysty, zimny strój na gorącą, czerwoną suknię...). Przy pełnym zachwycie dla inscenizacji, myślę jednak, że ostro zgrzytnęła w dwu miejscach; po raz pierwszy, gdy kuszono Kalafa wizją panienek z dzisiejszego, wyuzdanego światka, po raz drugi - w samym finale, gdy uniosła się w tle świetlista apoteoza, rodem z uroczystości "ku czci" w świetlicach domów kultury. Wydaje mi się, że zrozumiałem intencje, lecz nie wydaje mi się, że przekazano je we właściwy sposób.

Tak czy inaczej - "Turandot", to dobra wizytówka Teatru Wielkiego. A propos... opera śpiewana jest w oryginalnej, włoskiej wersji, co wywołało u niektórych odgłosy ironicznego protestu, zakładające jakoby wystawiono operę w oryginale, nie myśląc o miejscowym słuchaczu, lecz z góry nastawiając się na "eksport". Ponieważ ktoś mógłby potraktować takie uwagi poważnie, warto może przypomnieć, iż normalnym zwyczajem niemal wszystkich wielkich teatrów operowych świata jest przygotowywanie oper w wersjach oryginalnych, wychodzi się bowiem ze słusznego - chyba - założenia, że muzyka i tekst są dziełem łącznym, które właściwego wyrazu nabiera wtedy, gdy śpiewane jest tak - jak zostało napisane; tłumaczenie nadaje całości już nieco inne brzmienie. A poza tym, jeśli już, to jest to kwestia nie tyle "eksportu", ile raczej "importu": jeżeli chcemy - jak robią to teatry całego świata - zapraszać solistów zagranicznych na gościnne występy, to musimy zapraszać ich do spektakli śpiewanych w oryginale, inaczej powstają takie dziwolągi, że Figaro śpiewa po włosku, a Zuzanna po polsku, a jednak - ku ogólnemu zadziwieniu - jakoś dochodzą ze sobą do porozumienia. Jestem w operze zdecydowanym zwolennikiem wersji oryginalnych! (...)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji