Artykuły

Z wizytą w Haremie

Najwspanialsza i najbardziej wieloznaczna ze sztuk ewoluuje w kierunku dosłownej erotyki. Z pewnym niepokojem obserwuję ten proces na deskach warszawskiej opery, gdzie już trzecia premiera potwierdziła moje przypuszczenia. Ale zanim napiszę o inscenizacji "Włoszki w Algierze" według Rossiniego, odniosę się do poprzednich bulwersujących przedstawień. Różową serię zapoczątkowała "Turandot" Pucciniego, opera pokazana dość nowocześnie i ze smakiem niemal europejskim. Szczególnie przekonująco, wprawdzie nie od strony wokalnej tylko scenograficznej, wypadła w niej odtwórczyni roli tytułowej, Krystyna Kujawińska, która będąc początkowo wyniosłą i dumną postacią 3-metrowej wysokości, stopniowo zapadała się w czeluście sceny "w rytm" zagadek rozwiązywanych bez pudła przez Kalafa - pretendenta do ręki okrutnej księżniczki. Nie wolno jednak zapominać, że w jednej z wcześniejszych odsłon w sposób gorszący (a także i nieprawdziwy) pokazano, jak zausznicy Turandot próbują odwieść Kalafa od udziału w konkursie. Wyjechały na scenę wystawowe okna z dzielnicy uciech współczesnego Hamburga (gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Chiny) pełne roznegliżowanych, wulgarnych ciał kobiecych. Doprawdy wypada pogratulować inscenizatorom tych ordynarnych wzorców. Wstyd był tym większy, że do występów w operze "Turandot" zaproszono znakomitego radzieckiego tenora Witalija Taraszczenkę. Dwukrotnie widziałem, jak świetny artysta ze wstrętem odwracał głowę w tej scenie widowiska.

Kolejnym przykładem złego smaku i wątpliwych proweniencji moralnych stała się impreza pod nazwą "Złoty kogucik". Ponieważ jest to ludowa bajka wybrałem się do teatru z nieletnimi dziecin: Gorzko musiałem później żałować swej głupoty a dzieci z pewnością mi nie uwierzyły, gdy przekonywałem, te car Dodon jest śmieszy, ociężały i ciągle śpi. Z jego łóżka bowiem wylazła na scenę zupełnie goła dziwka i bez najmniejszej żenady ani się nie zasłaniając wparadowała po schodach na piętro, po czym dopiero znikła z oczu. Natomiast rewelacyjna w twej cudownej arii Szemachańskiej Królowej - Zdzisława Donat ukazała się publiczności w otoczeniu kolorowo, ale dość dwuznacznie ubranych dziewcząt, jakichś fordanserek czy portierek z tingel-tanglu. W najśmielszych marzeniach nie dopuściłbym, te można do tego stopnia zniekształcić treść opery. Było to możliwe chyba tylko dlatego, iż twórca, Mikołaj Rimski-Korsakow, już dawno nie żyje i nie zaprotestuje przeciw wprowadzanym zmianom.

Po smutnych doświadczeniach z "Turandot" i "Kogucikiem" pełen najgorszych przeczuć wybrałem się (zupełnie sam) na premierę "Włoszki w Algierze" Gioacchino Rossiniego. Znając treść tej dość frywolnej opery nie powinienem się w zasadzie łudzić, że inscenizacja złagodzi obyczajową dwuznaczność widowiska. Z drugiej strony miałem nadzieję, że reżyser być może uwspółcześni nieco fabułę widowiska, przeniesie ją do czasów, w których haremów Już nie było. Niestety, tak jak w poprzednio opisanych operach twórcy dowolnie żonglowali czasem i miejscem akcji wprowadzając na scenę elementy zupełnie obce, tak tym razem, jak na złość pokazano publiczności wschodni harem ze wszystkimi detalami. Reżyser o nazwisku Frank de Quell przybyły z Włoch, zaparł się na absolutną wierność prawdzie historycznej, a co więcej - harem muzułmańskiego dostojnika umieścił na scenie obrotowej, aby publiczność miała weń wgląd ze wszystkich stron. W najmniejszym stopniu też nie wyretuszował dwuznaczności zawiłej intrygi, pozostawiając rzecz całą zgodnie z intencją kompozytora, który nie może przecież uchodzić, nawet w naszych zepsutych czasach, za wzór cnót. A więc mieliśmy możność oglądania na scenie haremowej rywalizacji dwóch kobiet o względy beja Mustafy, wczu-waliśmy się w atmosferę oczekiwania i erotycznej degeneracji. Na tle tego haremowego wyuzdania całkiem niewinnie wypadały sceny przemocy w stosunku do niewolników zgromadzonych na dworze Mustafy.

Jaśniejszym punktem widowiska była Jego strona muzyczna. Właściwie wszyscy wykonawcy okazali się przygotowani i dysponowani wokalnie, i to każdy w stosunku wprost proporcjonalnym do rozmiarów i trudności partii. Tytułową "Włoszką" była Ewa Podleś, ładna, wesoła, o kształtach obfitych jak na przedstawicielkę Południa przystało. Śpiewała bardzo dobrze wszystko, co jest w nutach, głosem miękkim, elastycznym, aksamitnymi i tylko czasami brakowało jej siły, aby cały teatr wypełnić dźwiękiem. Mustafą był Włoch, Alfredo Mariotti - zabawny i sprawny a dwaj inni Włosi - tenor Mario Buffoli i baryton Giorgio Gatti - pokazywali, że i w rolach drugoplanowych można błyszczeć a nie tylko straszyć. Niezbyt kochaną żoną Mustafy i zarazem pierwszą damą haremu okazała się Urszula Trawińska-Moroz zaś końcowym akcentem spektaklu, wielkim balonem z napisem Italia, odlecieli z haremu wszyscy Włosi, uwalniając tym samym i publiczność od widoku seksualnego rozpasania.

Toczy się w prasie dyskusja - wyświetlać czy nie w telewizji tzw. filmy z pogranicza moralności i obyczaju. Szanowana Publiczności! Kto lubi takie sceny niech się uda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji