Artykuły

W poszukiwaniu muzycznego Graala

"Spamalot, czyli Monty Python i święty Graal" w reż. Macieja Korwina w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Piotr Sobierski w kwartalniku artystycznym Bliza.

Ponad 40 lat temu w brytyjskiej telewizji pojawiła się grupa komików, która na stałe wpisała się w codzienność widowni zasiadającej przed szklanym odbiornikiem. Pochód absurdu i odważnych dowcipów szybko dotarł z powodzeniem do odbiorców starej Europy oraz nieco później i Stanów Zjednoczonych. Za całe zamieszanie odpowiadają: Graham Chapman, John Cleese, Terry Gilliam, Eric Idle, Terry Jones i Michael Palin.

Stworzona przez nich grupa Monty Python dzięki swojemu niepowtarzalnemu stylowi przejęła palmę pierwszeństwa w środowisku komików. Szczerość wobec widzów i zdobyte u nich zaufanie pozwoliło bez jakichkolwiek konsekwencji przełamywać kolejne bariery i wszelkie tabu. Twórcy Monty Pythona są bezwzględni dla wszystkich i wszystkiego. Śmieszą i zadziwiają, ale jednocześnie ośmieszają i bulwersują sięgając po największe świętości oraz całkiem przyziemne historie prosto z życia. Grupa posługuje się skeczem, który stają się swego rodzaju satyrycznym atakiem, pozbawionym często logiki i sensu. Ale może właśnie dzięki temu ta surrealistyczna twórczość została przyjęta, z małymi niekiedy oporami, przez publiczność na całym świecie. Monty Python stał się brytyjskim ambasadorem, zjawiskiem kultury masowej stawianym w jednym rzędzie z The Beatles i Jamsem Bondem.

Zaczęło się 9 października 1969 roku od serialu telewizyjnego "Latający cyrk Monty Pythona", który opiera się na absurdalnych skojarzeniach, w większości niczym niepołączonych scenkach oraz animacjach autorstwa Gilliama. Komicy występują w nim w wielu rolach, pojawiają się w charakterze robotnika, sportowca, artysty, naukowca, ale również polityka, księdza i postaci historycznych. Uwielbiają przebieranki oraz niczym nieograniczone wygłupy. Wszystko po to aby wymierzyć mocny i czytelny cios w brytyjskie społeczeństwo i państwo. Nie oznacza to jednak, że naszpikowany odpowiednią intonacją i akcentami humor trafia tylko do brytyjskich widzów. O uniwersalności świadczy niemalejąca popularność wznowień ich twórczości na DVD, zarówno tej telewizyjnej, jak i kinowych filmów fabularnych. Wśród tych najpopularniejszych jest "Żywot Briana", który uznano za bluźnierczy i przez wiele lat towarzyszyła mu otoczka skandalu, "Sens życia wg Monty Pythona", za który komicy odebrali nagrodę Specjalną na Festiwalu w Cannes w 1983 roku oraz "Monty Python i Święty Graal".

Ten ostatni pierwotnie miał być parodią Pisma Świętego, jednak po głosach sprzeciwu pewnych środowisk ostatecznie poprzestano na mniej drażliwym temacie. Film przedstawia historię Króla Artura, który wraz ze swym sługą Patsym przemierza angielskie lasy na wyimaginowanym koniu, którego tętent kopyt imitują orzechy kokosowe. Na swojej drodze napotyka wrogo nastawionych obywateli Francji, którzy w bezwzględny sposób go besztają, walecznego czarnego rycerza, który pomimo, że traci ręce i nogi nie traci nadziei na remis w pojedynku oraz kompanów, którzy wraz z nim ruszają na poszukiwania Świętego Graala.

Na podstawie filmu powstał "Spamalot", jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów światowego musicalu. I nie chodzi tu o czas grania tego tytułu na największych scenach świata, bo w tej kategorii nie plasuje się on w czołówce. Co więcej znajduje się dopiero na 46 miejscu najdłużej granych na Broadway'u spektakli, widzowie przez 4 lata oglądali ten tytuł tylko (lub aż!) 1575 razy. Nie chodzi również o liczbę statuetek, które zdobyli twórcy musicalu. Na 14 nominacji do Tony Awards udało się zdobyć 3 nagrody: Sara Ramirez za rolę Pani Jeziora, Mike Nichols za reżyserię oraz statuetka dla najlepszego musicalu roku.

"Spamalot" pomimo, że początkowo krytykowany przez komików odpowiedzialnych za pierwszy sukces Monty Pythona, a niezaangażowanych w ten projekt, zawiera w sobie wszystko to co najlepsze w wyimaginowanym przez grupę świecie. Eric Idl odpowiedzialny za libretto oraz John Du Prez, autor muzyki, pozostali bliscy oryginałowi. Obśmiewają średniowieczny etos rycerza, wieki średnie, w tym legendę o Królu Arturze, ale idą też o krok dalej. Spektakl przeradza się w doskonałą parodię teatru, również tego w murach którego zostaje wystawiony. I to rzecz niezwykle ciekawa, bo świadoma lub nieświadoma tego faktu publiczność śmieje się z uwielbianej przez siebie teatralnej sceny i spogląda z przymrużeniem oka na kreacje jego największych gwiazd. Na Broadway'u twórcy sięgnęli po m. in. twórczość guru musicalu Andrew Lloyd Webera oraz "Skrzypka na dachu", "West Side Story", "Człowieka z La Manchy", "Les Misérables", "Producentów" i "Yentl".

Po pięciu latach spektakl trafia na scenę polskiego teatru muzycznego. Maciej Korwin planował premierę tytułu już w zeszłym roku, co doskonale wpisałoby się w obchody 40-lecia grupy i byłoby wartością dodaną akcji promocyjnej. Do premiery doszło jednak dopiero w tym sezonie, ale długie oczekiwanie opłaciło się bo otrzymaliśmy spektakl, który przewyższa jakością amerykański pierwowzór.

W gdyńskiej inscenizacji nie tylko utrzymano filmowy klimat, ale umiejętnie przełożono teatralne skecze, nawiązania i parodię na polski grunt. Część dowcipów, które na Broadway'u wywoływały spazmy śmiechu u nas byłoby niezrozumiałych, ponieważ nie wszystkie musicalowe hity były już wystawiane w gdyńskim Teatrze Muzycznym, a siłą spektaklu jest właśnie moc skojarzeń i symboli, które natychmiast łączymy z konkretnym tytułem.

Inscenizacja wyreżyserowana przez Macieja Korwina w mocny sposób osadzona jest w polskich realiach. Świetnie przetłumaczony przez Bartosza Wierzbięte (autora tekstów do "Shreka" i "Madagaskaru") tekst mieści w sobie wiele nawiązań do polskiej historii i kultury. Na scenie wspominana jest Wanda, co nie chciała Niemca, "Krzyżacy", których kręcono w Gdańsku, muzyczne nagrody Fryderyki, Festiwal Piosenki w Opolu oraz gwiazda rodzimej pop-kultury Doda. Co bardziej zorientowani zauważą czytelne nawiązania do wystawianych w Gdyni spektakli, oczywiście znalazło się miejsce dla "Skrzypka na dachu", "My Fair Lady", śmiałej parodii "Francesco", cytatów z "Lalki" oraz muzycznych nawiązań do "West Side Story". Są też tytuły, których jeszcze w Gdynie nie widzieliśmy, jak "Upiór w Operze", jeden z najlepiej sparodiowanych spektakli, ze spadającym żyrandolem, łodzią, która w komiczny sposób zabiera ze sceny Panią Jeziora oraz brawurowo wykonaną melodramatyczną arią, w typowym dla tego musicalu tonie.

"Spamalot" to jednak tylko z pozoru łatwy do zrealizowania tytuł. Jego mocą, ale zarazem przekleństwem jest typowy dla Monty Pythona dowcip. Jest bardzo cienka granica, po przekroczeniu której na scenie zobaczyć moglibyśmy pochód karkołomnych prób rozbawienia publiczności. Tymczasem reżyserowi, przy dużym współudziale tłumacza tekstu, udało zachować się poziom humoru, który nie opiera się na prostym powtarzalnym gagu, a wielokroć na geście, na ruchu, czy też dłuższym, często alogicznym dialogu. Dowodem na to jest już sam prolog, w którym kierownik muzyczny i dyrygent w jednej osobie Dariusz Różankiewicz wprowadza spokój na widowni za pomocą pistoletu, którym ucisza jednego ze swych muzyków. Do historii przejdzie zapewne dodana przez Korwina interpretacja utworu "Znajdź swój Graal", podczas którego na wzór słynnej "We Are The World" na scenie gromadzą się bohaterowie spektaklu oraz m. in. Maryla Rodowicz, Wioletta Willas i Michael Jackson.

Dzięki oryginalnym zabiegom reżyser przekształcił ten kameralny w swej formie spektakl w musicalowe show. Na Broadway'u wbrew przyzwyczajeniom, na scenie widzimy tylko 20 aktorów, w tym główne role i epizody, grane wielokrotnie przez te same osoby oraz mały balet. Maciej Korwin wprowadził na scenę właściwie cały dostępny w teatrze zastęp aktorów i tancerzy, oczywiście przede wszystkim mężczyzn, bo też taki jest charakter "Spamalota", że na rolę kobiece nie ma w nim miejsca.

Pierwszoplanową postacią jest Król Artur. W premierowej obsadzie wystąpił w tej roli gościnnie Jerzy Jeszke. Aktor, który nim pojawił się w największych musicalowych hitach w niemieckich teatrach, wychował się na gdyńskiej scenie, ukończył tu Studium Wokalno-Aktorskie i wystąpił w kilku spektaklach na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Jego zmiennikiem jest z kolei Bernard Szyc, który od trzech sezonów idzie szturmem przez wszystkie premiery gdyńskiego teatru. Obaj wypadają w swoich rolach solidnie i wiarygodnie, prezentują znakomite warunki głosowe, Jeszke nieco bardziej klasyczny, Szyc swobodniej bawiący się konwencją. Jest jednak między nimi jakościowa różnica, która wynika z istoty spektaklu. Jeszke przez swoją wieloletnią nieobecność na gdyńskiej scenie w naturalny sposób pozbawiony jest możliwości spojrzenia z boku na siebie i swoją twórczość. Jest co prawda postacią w charakterze, z odpowiednią dozą dostojeństwa i wyższości, ale pozbawiony właściwie całkowicie komizmu, przez co ginie w towarzystwie swoich kompanów.

Kreacji Szyca nie da się zamknąć w tak jednoznacznych ramach. To materiał na dobrego króla, mężczyzna słusznej postury, nieco rubaszny i z błyskiem w oku, ale też aktor świadomy swojej pozycji i granego przez siebie repertuaru. Ta wielowymiarowość jego kreacji sprawia, że jego Król Artur nie tylko przechodzi przez wypełnione dowcipem sceny, ale też z wielką łatwością spogląda na scenę z zewnątrz. Zatrzymuje się na chwilę i jak po spotkaniu z rycerzami Ni w złości, że nie ma "gdzie tu dupy posadzić" bierze z kulis krzesło by przez chwilę ochłonąć. Po chwili z uśmiechem wraca do tego surrealistycznego świata w poszukiwaniu Graala.

Król Artur wędruje po lesie z zastępem swoich nieporadnych rycerzy, wśród których genialnie wypada waleczny, ale i nieco zniewieściały Lancelot w wykonaniu Marka Richtera. Na nic jednak zdają się ich poczynania w obliczu jedynej kobiety spektaklu. Pani Jeziora to tajemnicza niewiasta, która zdobywa publiczność już w pierwszym swoim numerze, ale też tak właśnie napisane zostały jej partie, że trudno jej dorównać. Objawieniem jest tu zjawiskowa Marta Smuk (na roli z Karoliną Trębacz i Dariną Gapicz), której od początku współpracy nie powierzono w gdyńskim teatrze tak ciekawej i istotnej roli. Ale może właśnie w tym doszukiwać należy się jej siły. Smuk nieskażona gwiazdorską manierą, dojrzała aktorsko i niezwykle silna wokalnie ma w sobie wszelkie zadatki na wielką divę, którą kreuje przecież na scenie. Można więc tylko wróżyć jej kolejne sukcesy, a dramatyczny lament z drugiego aktu "tak nie można, to jest wstyd, to jest złe, gdzie moja rola pytam się!" nie powinien towarzyszyć jej w dalszym zawodowym życiu.

Swoją szansę wykorzystali również Zbigniew Sikora i Tomasz Fogiel, aktorzy w sile wieku, którzy nieco z klucza przypisywani są przede wszystkim do małych ozdobników poszczególnych produkcji. Tymczasem tu w mistrzowski sposób wykorzystali swoje pięć minut. Wyraziści, zabawni i przede wszystkim bardzo różnorodni w swych kreacjach. Ich wspólny słowny pojedynek na zamku ojca Herberta jest jedną z najlepiej zagranych scen spektaklu. Fogiel, jako mnich równie przebojowo wypada z bratem Maynardem, czyli Sebastianem Münchem. Ten odczytuje instrukcję obsługi granatu, który ma powalić krwiożerczego królika. Komiczna, a nawet nieco obrazoburcza scena kończy się odśpiewaniem na melodię pieśni kościelnej słów: weź tę rękę mi z kolana, stary zboku. Dowcipów na granicy dobrego smaku o mocno homoerotycznym zabarwieniu mamy tu więcej. A mistrzem okazuje się Marek Kaliszuk, który jako Herbert nie tylko zdobywa serce Lancelota, ale i znakomicie niczym Evita wyśpiewuje ze swojego balkonu piosenkę o potrzebie miłości i śpiewania.

Niestety chwilami z gdyńskiej inscenizacji ucieka powietrze. Musical rządzi się swoimi prawami i nawet jeżeli uciekamy w całkowity pastisz, parodiujemy i naśmiewamy się z teatralnej rzeczywistości to nie należy w ten sposób tłumaczyć niedopracowanej choreografii i miernej scenografii.

Ten stan rzeczy obnażyła bezlitośnie scena w Camelocie. Zamiast Las Vegas, świata pełnego przepychu otrzymaliśmy namiastkę, który poza pięknymi tancerkami nic więcej z tym światem nie ma wspólnego. Tandetny okrągły stół, mały estradowy podest i świecąca ściana, wypadają blado. A właśnie to był czas na wielkie show, które wieńczy brawurowym zestawem największych muzycznych hitów Pani Jeziora. Takich scenograficznych potknięć w wykonaniu Jerzego Rudzkiego jest w spektaklu więcej, a chwiejący się zamek Francuzów to tylko jeden z przykładów. Z kostiumami jest również nie najlepiej, o ile rycerze i sam Król Artur oraz jego pomocnik odziani są całkiem solidnie, to trudno powiedzieć to samo o zbyt czystych i jaskrawych trupach oraz pochodzie latynoskich tancerzy w kolorowych getrach, którym daleko do przepychu karnawałowego Rio.

Zupełne inaczej wygląda muzyczna warstwa spektaklu. Po raz pierwszy Maciej Korwin zdecydował się na tak ostro zarysowaną granicę pomiędzy tancerzami a aktorami śpiewającymi. Rezygnując ze słynnej maksymy "najlepsi tancerze wśród śpiewaków, najlepsi śpiewacy wśród tancerzy" osiągnięto zamierzony efekt. Tym razem aktorzy nie tańczą w zespole, a skupiają się na chórze, który jeszcze nigdy w Muzycznym nie brzmiał tak dobrze. Agnieszka Szydłowska, znakomita chórmistrzyni, stworzyła zgrany zespół śpiewaków który potrafił zza kulis przenieść nas na najlepsze sceny światowego musicalu. Potężny i wyrazisty chór z powodzeniem wspiera solistów, genialnie brzmi w "Pieśni Króla Artura" oraz numerze "Pani Jeziora".

"Spamalot" wieńczy 15-lecie dyrektorskiej kariery Macieja Korwina w gdyńskim teatrze. Trzeba przyznać, że lepszego tytułu nie można było sobie przy takiej okazji wymarzyć. Wprowadzone na wzór zachodni pokazy przedpremierowe oraz pierwszy tydzień po premierze pokazują, że będzie to murowany sukces i okazja do wielu wizyt w Muzycznym. Poszukiwacze cytatów i zapożyczeń będą chcieli odczytać wszystko, co niemożliwe jest za pierwszym razem, a pozostali widzowie przyjdą po sporą dawkę dobrego humoru. Ta możliwość odebrania go na wielu płaszczyznach gwarantuje powodzenie u różnego widza. Ale ważna jest też sama istota spektaklu, która dowodzi, że musical dojrzał i nabiera dystansu do swojej rozrywkowej natury. Szczerość to właśnie wyznacznik sukcesu, który sprawdził się zarówno przy oryginalnym Monty Pythonie, jak i opartym na jego dorobku "Spamalocie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji