Artykuły

Księżyc nad Bilbao

"Happy End" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Joanna Rawik w Trybunie.

Bertolt Brecht jest przede wszystkim poetą, do tego poetą nadzwyczaj muzykalnym. Słowo Bilbao brzmi jak muzyka, podobnie Surabaya, a w połączeniu z nieprawdopodobnej piękności muzyką Kurta Weila dostarczają człowiekowi wzruszeń, o jakie doprawdy niełatwo. Do Teatru Narodowego jechałam na przedstawienie "Happy Endu" z lękiem - może śpiewają legendarne songi z półplaybacku? Nie doceniłam twórców spektaklu. Oryginalne aranżacje Weila w wykonaniu zespołu muzycznego brzmią fantastycznie, bo też jego muzyka nie tylko wyprzedziła epokę, ale nigdy nie nuży, ciągle intryguje.

Słuchając "Bilbao" zastanawiam się, jakim cudem wymyślił te wyrafinowane interwały, kunsztowną oprawę. I nieustanny zachwyt Brechtem, który w sposób perfekcyjny skojarzył dramat z kabaretem. Warszawska realizacja "Happy Endu" (premiera 30 czerwca br.) w reż. Tadeusza Bradeckiego to majstersztyk w każdym calu. Aktorzy znakomicie wykonują songi, które są wyjątkowo trudne technicznie, intonacyjnie. Dlaczego tak trudno o dobre spektakle brechtowskie? Jego teatr wymaga najwyższego kunsztu aktorskiego, profesjonalizmu wysokiej próby. Nie ma mowy o spektaklach impresaryjnych, czy jak im tam, gdzie skrzykuje się ludzi z ulicy i uczy wydawania dźwięków z wiadomym rezultatem.

"Happy End" powstał w 1929 r. we współpracy, podobnie jak "Opera za trzy grosze" (1928), z bliską przyjaciółką Elizabeth Hauptmann, w której łaski Brecht chciał się ponownie wkraść po poślubieniu Heleny Weigel. Kochał kobiety, otaczał się nimi namiętnie, taka też jest jego sztuka - tętniąca żywiołowym temperamentem. Staje mi przed oczami ascetyczna niczym cela mnicha sypialnia Brechta w muzeum berlińskim jego imienia, malutka, z drewnianym, chłopskim, wąskim łóżkiem, siennikiem i przaśną pościelą. Ascetyczny styl twórca lansował uparcie, odkąd pojawił się w berlińskim światku lat 20., co opisuje Elias Canetti w swojej autobiografii, której obszerny fragment o Brechcie figuruje w pięknie wydanym programie TN.

Za oknami domu w Berlinie, gdzie spędzili Brechtowie ostatnie lata życia (tam siedziba muzeum), malowniczy, nieduży cmentarz protestancki, który za życia wybrali sobie na wieczny spoczynek. Prosty grób, trawa i kamienie z nazwiskami.

Treść "Happy Endu" prosta: spotkania gangu z Armią Zbawienia, Chicago chwilę przed krachem. Songi okrutne w wymowie: "Bogatych z łaski twej na ziemi/zrób jeszcze bogatszymi/Daj temu, który ma/Niech jego władza nadal trwa/Wspomóż wybranych znaki twymi/Hosanna Rockefeller/Hosanna Henry Ford". Przekład Agnieszki Osieckiej perfekcyjny, podobnie songi tłumaczone przez Andrzeja Jareckiego. "Kto chce wielkim być człowiekiem/ten mieć musi twardy łeb/Gdy chcesz wielkim być człowiekiem/skrupuły swe głęboko grzeb".

Teatr Brechta kochałam od lat studenckich. Teraz odbieram go inaczej, bo żyjemy w kapitalizmie takim, jaki opisywał mistrzowsko. Po amerykańskim wygnaniu szybko wrócił do Europy. Skorzystał z propozycji komisarza radzieckiej strefy okupacyjnej i zamieszkał w Berlinie Wschodnim, gdzie tworzył razem z Heleną Weigel sławny na świecie Berliner Ensemble.

Niespodziewaną puentę spektaklu "Happy end" dopisało życie. Jedna z bohaterek głosi w końcowej scenie: świat jest dla wszystkich! - Komunistka! - skwitował głośno siedzący obok mnie uczeń...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji