Bryk jako światopogląd
Nawet największy fanatyk szkolnej praworządności nie zaprzeczy potrzebie "ściąg" i "bryków". Nikt nie może przecież ani wszystkiego na czas przeczytać, ani też w lot nauczycielskiej myśli wszystkiego uchwycić. Nic zatem dziwnego - a wiedzą to przede wszystkim mający młodym za złe i rodzice, i dziadkowie - jaką oszczędność czasu przynosi dobry "bryk", jak chroni przed klęską dobrze zrobiona i dobrze schowana "ściąga". "Wszystko jednak ma swoje granice" - powiadał już Homer, który - jak twierdził Zygmunt Kubiak - nie był wcale... ślepcem.
I właśnie On, któremu przypisano (pewności, że jest autorem, nie potwierdzają badania szczegółowe) zapis dwóch eposów, bez znajomości których Europejczyk musi poczuć się barbarzyńcą (widzę już tłumy przyznające się do tego bez żadnych skrupułów), rzucić powinien pozagrobową klątwę na nowohucki Teatr Ludowy. Pretekst doskonały stanowi ostatnia premiera sceny, która zapragnęła przedstawić swym widzom "Odyseję". Sceniczna przeróbka eposu jest bowiem wysoce przykrym "geszeftem", by użyć właściwego słowa, które potrafiłoby oddać charakter tych "twórczych" zabiegów. Przeraża po prostu bezceremonialność, z jaką genialne dzieło spitraszono i sfuszerowano. Trudno też zgadnąć, czy ma się do czynienia z głupotą adaptatora, czy też z cynizmem inscenizatora. A ponieważ jest to jedna osoba, więc chyba i z jednym, i z drugim.
Vojo Stankovski - bo o nim, tym chwalonym przeze mnie kilkakrotnie Macedończyku pracującym w Szwecji, jest mowa - dowiódł, że rozochocony łatwością krakowskiego sukcesu, może dokonywać czynów Herostratesowych w teatrze. Stankovski bowiem postanowił narzucić dziełu swoją, zrodzoną w swoim umyśle, strukturę. A stanowić ją miało przeplatanie się melorecytacji tyrad Olimpu ze skeczami ziemian, pośród których uwijał się nie wiadomo przed kim uciekający atrakcyjny Odys (Krzysztof J. Wojciechowski), odbywający "cierniową drogę" od obezwładniającej go seksem Zdzisławy Wilkówny jako Nauzykai do wiernej mu i jego spragnionej Wilkówny Zdzisławy jako Penelopy. Droga nie była łatwa, bo wszystko chciała popsuć Ewa Sąsiadek jako Kirke oraz nieustannie zmieniające szatki Ewa Czajkowska, Małgorzata Krochmal i Maja Wiśniewska.
Muszę stwierdzić, że Wojciechowski ma wyjątkowego pecha: uciekając z "Bagateli", od razu wpadał to łapy Andrzeja Gazdeczki jako Kiklopa i tylko wyjątkowe szczęście wybawiło go szybko, z opresji. Tym szczęściem był zapewne reżyserski ołówek, który tekst Jana Parandowskiego obcinał w miejscach zupełnie dla nikogo niespodziewanych. Może decydowały o tym kłopoty z językiem polskim, który Parandowski w swoim przekładzie "Odysei" podniósł na niedostępne, jak się okazuje, znaczeniowo wyżyny. Może jest to świadome nawiązanie do tradycji Teatru Ludowego z lat 70., kiedy to Waldemar Krygier po powrocie z Moskwy, gdzie uzyskał dyplom GITIS-u, potrafił zaadaptować "Sennik współczesny" Konwickiego w ciągu jednej nocy. Witkacy mawiał nie na darmo: "Intuicja to piekielna rzecz. Co przyjdzie do łba, wykonać natychmiast".
Obok scenicznej drogi Wojciechowskiego od Wilkówny do Wilkówny inscenizacji Stankovskiego przyświecał pomysł drugi, jeszcze bardziej porażający. Na tak zwaną scenografię złożyło się bowiem kilka zawieszonych równolegle mniej lub bardziej pofałdowanych szmat, które w zależności od potrzeby tworzyły coraz to nowe... kompozycje. Ich wielkość i charakter podwieszenia wymagał od aktorów, uwijających się wśród nich, dodatkowej pracy fizycznej, by sprostać tej przelewanej z pustego w próżne wizji. Zapewne zaś w obawie, aby nie stanąć pojedynczo przed sądem historii, powołał Stankovski pod broń znanego nowohuckiego twórcę Janusza Trzebiatowskiego dla zaprojektowania charakteru owych fałdów. Odys miał się bowiem przewalać albo między falami i bałwanami, albo unosić w chmurach pośród szczytów (tu przypomniał mi się cykl tatrzańskich grafik Trzebiatowskiego). Działo się to zresztą po każdej wypowiedzianej zwrotce, do której zwykle zastała sprowadzona kolejna przygoda Odysa. Stankovski bowiem streścił utwór maksymalnie, by móc pobawić się szmatami, na które rzucał zmieniające się nieustannie światło.
Byłaby więc szansa na poetycką dyskotekę pośród fal i modliszkowatych kobiet, próbujących dopaść dobrze prezentującego się bohatera spod Troi, który po dowcipach z Cyklopem nie wiadomo dlaczego zszarzał i posmutniał, gdyby nie Jolanta Szczerba, która nadała pulsującemu rytmowi tkanin dodatkowej ekspresji fonicznej. Zrobienie z Homera konwulsyjnego tańca wyławianych z pochłaniających je szmat ludzkich homarów nie nastręczało Stankovskiemu żadnych kłopotów. Zwłaszcza, ie wszystko potem można zwalić i na żywioły, i na namiętności. Jest więc w Nowej Hucie bryk jak się patrzy, udowadniający wszem wobec, w jakiej to arcyprzystępnej i awangardowej formie należy dziatwie przyswajać Lektury.
Namiętność żywiołu popularyzacji, przyświecająca kolejnej próbie sceny (po kiczowatych biografiach scenicznych Jana Kasprowicza i Marii Curie-Skłodowskiej), prowadzi w Teatrze Ludowym do kolejnego fałszerstwa. Tym razem utworu, którego może na scenie wystawiać nie trzeba. A, że bryk może być też dziełem sztuki, dowodziła tego niezawodna Księgarnia Zuckerkandla w okresie międzywojennym, działająca we Lwowie i Złoczowie a produkująca bryki w milionowych nakładach. Giżycki dowodzi, że Zuckerkandlem nie jest, mimo że ideologia bryku przesłoniła mu poszukiwania repertuarowe. A kramik ze szmatkami Stankovskiego pora - najwyższy czas na to - przewietrzyć. Homer na scenie nie powinien być importowanym bublem.