Odyseja
Reżyser Vojo Stankowski, żyjący w Szwecji Jugosłowianin, wypracował sobie konwencję teatralną, jego zdaniem idealną do adaptowania na scenę tekstów, które... praktycznie do teatru się nie nadają. Chodzi tu o teksty religijne, poetyckie, wymagające ciszy pełnej refleksji i skupienia; powolnej lektury.
W ciągu ostatnich 4 lat Vojo Stankowski zrealizował w Krakowie kilka tego typu spektakli, z czego "Pieśni nad pieśniami" i "Gilgamesz" były naprawdę udane.
Najogólniej stylistyka, którą posługuje się ten reżyser wygląda następująco: obfitość muzyki o szerokiej, "rozlanej" frazie, bogatych barwach, idzie w parze z obfitością scenograficzną: sute draperie stanowią zasadniczy element dekoracji i strojów. Na ten "powłóczysty", pozbawiony kantów i linii prostych obraz, kładą się starannie dobrane, intensywne światła i... półcienie.
Aktora w teatrze Stankowskiego znakomicie zastępuje lalka, ponieważ ruch i gestykulacja sprowadzają się praktycznie do nieczęsto zmienianych póz "pomnikowych". Zaś recytacja (bo tym w gruncie rzeczy jest przekaz poetyckiego tekstu) równie dobrze mogłaby być słyszana spoza kulis. Można by nawet powiedzieć, że... lalka "gra" w takiej stylistyce naturalniej niż człowiek i że to co pasuje lalce, w wykonaniu aktora staje się rażące i niezręczne.
Tu tkwi skaza nowohuckiej "Odysei": Stankowski traktuje aktorów jak lalki...
Kolejna skaza, pokrewna zresztą pierwszej, w jeszcze większym stopniu obniża wartość spektaklu: reżyser zbyt mało eksponuje urodę tekstu. Paradoksalne! Inscenizuje dzieło, którego zasadnicza siła tkwi w subtelnościach retorycznych i poetyckich, po czym bagatelizuje jego piękno, nie "wygrywa" niuansów i sensów (banalna przyczyna, że Stankowski jest cudzoziemcem nie usprawiedliwia tego faktu)!
Trzecia skaza... o nie, to już trudno nazwać skazą, to poważne pęknięcie: "Odyseja" Stankowskiego jest niezrozumiała i nudna. Przywodzi na myśl rumuński kryminał, w którym wszystko co najciekawsze i najistotniejsze jest opowiedziane, a nie p ok a z a n e, oraz w którym są same niewiadome...
Wydaje się, że Vojo Stankowski błędnie interpretuje przykazanie "po pierwsze - nie za długo", bo poprzykrywał Homerowski poemat tak skwapliwie, że zostały z niego tylko luźne strzępy z trudem dające się połączyć w całość.
W parodystycznym streszczeniu spektakl ten wygląda następująco: scena tonie w białych dymach i białych szmatach. Po scenie plącze się Odys popatrując tu i ówdzie to gniewnym, to miłosnym to znów zdziwionym spojrzeniem. Zdziwienie zwłaszcza jest tu na miejscu, skoro zza kulis raz po raz wynurza się jakaś słabo identyfikowalna postać, sennie zmierza w jego stronę aby powiedziawszy kilka słów lub zdań - ukryć się na powrót w przepastnych fałdach białej materii.
"Odyseja" w adaptacji Voja Stankowskiego jest - jak już było powiedziane - skąpym wyborem kilku wątków. Luźne ich połączenie, daleko posunięta umowność scenograficzna, połączona na dodatek z niekonsekwentnym stosowaniem jej elementów, wreszcie lakoniczność działań scenicznych (zapowiedziane "atrakcje" fabularne na ogół na samych zapowiedziach się kończą, a to co dzieje się na scenie nagminnie pozostaje w luźnym związku z deklamowanym przez aktorów tekstem) dodatkowo gmatwają czytelność całości.
W związku z tym pada pytanie dla kogo i po co Teatr Ludowy przygotował "Odyseję"? Dla smakoszy i znawców? Dla nich na pewno spektakl ten nie będzie ucztą duchową. A może dla tzw. szerokiego widza (młodzieży zwłaszcza), żeby przybliżyć starożytne arcydzieło? Kto po raz pierwszy spotka się z "Odyseją" na tym spektaklu - po prostu mało co z niego zrozumie, a nawet gdy połapie się w tej bełkotliwej gmatwaninie to i tak pozna jakąś mizerną, niereprezentatywną karykaturę poematu Homera...