Artykuły

Ćwikła mi to zagra

Na scenie specjalnie się postarzała, ale w życiu wszelkimi sposobami próbowała zatrzymać czas: rower, gimnastyka szwedzka, zdobycze kosmetologii i medycyny. "Masaże pani Tutowej czynią cuda!" - poddawała się zabiegom w zamian za reklamę.

Rok 1890. Poznańską pensję panny Warnke odwiedza Helena Modrzejewska. Miecia Trapszówna ma wyrecytować wierszyk i wręczyć kwiaty. Pilnie ćwiczy, ale w kulminacyjnym momencie zżera ją trema: zapomina tekstu i z płaczem rzuca się w ramiona aktorki. O imponującym biuście Modrzejewskiej pensjonarki plotkowały, że był sztuczny. Miecia te plotki dementuje i potwierdza jego naturalność.

Rok 1971. Mieczysława Ćwiklińska, najstarsza czynna zawodowo aktorka świata, jest drugą po Modrzejewskiej Polką, która rusza na tournee po USA.

ŻYŁA O ROK DŁUŻEJ, NIŻ WYNIKA Z OFICJALNEJ DATY URODZENIA: przyszła na świat 1 stycznia 1879 r. w Lublinie, gdzie właśnie występowała objazdowa trupa jej dziadka Anastazego Trapszy, głowy słynnego aktorskiego klanu. Plotkowano, że jest nieślubną (rodzice pobrali się w roku 1881, już po narodzinach syna, a chrzest Miecia przyjęła jako 13- latka), ale i przybraną córką Marcelego Trapszy, owocem romansu jego żony Aleksandry z rosyjskim oficerem. Jej dzieciństwo było raczej samotne. W wieku sześciu lat trafiła na pensję w Poznaniu, gdzie rodzice Pulpietuszka - jak ją nazywano w domu - po latach objazdów dostali stały angaż w teatrze. Zostali tam siedem lat, Mięcia - 12. Rodzinny dom odwiedzała tylko w święta.

Pensja miała ją, przyszłą nauczycielkę, uchronić przed bakcylem teatru. Tyle że prowadząca ją panna Warnke była jego entuzjastką i Trapszówna właśnie tam zadebiutowała w jednej ze szkolnych jednoaktówek. "Z tej mąki chleba nie będzie" - lokalny krytyk ocenił występ stremowanej Mieci. Wyglądało na to, że miał rację, bo 18-latka po maturze trafiła przed ołtarz.

Zakochany na zabój oblubieniec to interesująco brzydki 29-letni Zygmunt Bartkiewicz - znany łódzki dandys, dziennikarz, malarz, kawalarz (upijał teściowi aktorów) i awanturnik. Małżeństwo okazało się niedobrane - mąż, choć sam od zdrad nie stronił, o żonę był piekielnie zazdrosny. Czy rzeczywiście, wracając do małżeńskiej sypialni, strzelał pod łóżko żony, przekonany, że czai się tam kochanek? "Nie przypominam sobie" - mówi Ćwiklińska w wywiadzie rzece "Rozmowy z panią Miecią", którego udzieliła w 1971 r. To zdanie 92-letnia wówczas aktorka powtarza dosyć często - rozmowa z tak wiekową gwiazdą wymusza pewną konwencję, z czego ona chętnie korzysta - pewne kwestie przemilcza, wielu momentów nie pamięta albo pamiętać nie chce.

Małżeństwo z Bartkiewiczem rozpadło się po 14 miesiącach. On próbował popełnić samobójstwo ("to było wówczas modne" - skwitowała po latach Ćwiklińska). Ona niewzruszona wyjechała do Warszawy, do ciotki Ireny Trapszo. Zgodnie z decyzją rodziców miała poprowadzić salon mód. Jednak zainteresowanie sklepem z sukniami Miecia udawała, a skrycie studiowała role i szlifowała dykcję. Aktorskie geny zwyciężyły.

WEDŁUG LEGENDY JEJ TALENT ODKRYŁ OJCIEC, wówczas aktor i reżyser Warszawskich Teatrów Rządowych szukający Helenki do komedii Michała Bałuckiego "Grube ryby". Słuchając recytacji Mieci, wykrzyknął: "Ależ ta mała ma talent!". Mała, po ojcowskich korepetycjach, zdała nieformalny egzamin u Józefa Śliwińskiego, dyrektora Farsy i Operetki. Zagrała u boku Marcelego jako Helenka w "Grubych rybach" i w "Jejmości burmistrz" wg Aleksandra Fredry na otwarcie Teatru Nowości, nowego gmachu operetki. Angaż, niemal z ulicy, byłby niemożliwy, gdyby nie koneksje ojca. Marząca o teatrze dramatycznym córka do farsy podeszła bez entuzjazmu, do porządku przywołała ją matka, przypominając, że lepsze od niej latami grają na prowincji. W Nowościach spędziła dziesięć lat. Zaczynała od najmniejszej gaży (240 rubli rocznie, gdy tymczasem diwa teatru Wiktoria Kawecka dostawała 2100), odeszła jako gwiazda.

Początkowy pretensjonalny pseudonim Gryf szybko zastąpiła panieńskim nazwiskiem babki: Ćwiklińska. Niezależnie od związków krwi należała do klanu - to Trapszowie ukształtowali jej myślenie o aktorstwie. Podstawa: perfekcyjne opanowanie tekstu. Pełna gotowość do wyjścia w kostiumie na scenę już w I akcie, nawet jeśli występuje się w III. Uwielbiająca jazdę konną Miecia raz zapomniała o spektaklu, jadąc aż za Warszawę. By zdążyć do teatru, galopowała w amazonce przez całe miasto.

PULCHNA BLONDYNECZKA Z ZADARTYM NOSKIEM I DOŁECZKAMl W POLICZKACH ZACZYNAŁA OD RÓL KOBIECIĄTEK - pierwszych naiwnych, zdradzanych i zdradzających żon. Mimo dobrych recenzji farsa - kochana przez publiczność, potępiana przez część recenzentów - ograniczała chcącą się rozwijać aktorkę, która po matce odziedziczyła piękny mezzosopran i marzenia o operze. A przynajmniej operetce. By je spełnić, w 1907 na rok pojechała do Paryża na studia wokalne. Po powrocie debiutowała - nie bez problemów, bo konkurencja była duża - w roku 1909 w operetce tytułową rolą w "Krysi leśniczance", mając u boku oswojoną sarenkę.

Z sukcesu córki najbardziej cieszyła się chora na serce matka - pięć dni później umarła, a jej ojciec niebawem ożenił się z kochanką. Na ból najlepsza jest praca - Miecia wzbudzała zachwyt, kiedy grając w "Mimi", puszczała lusterkiem "zajączki" po widowni, chcąc - rzecz jasna bezskutecznie - znaleźć niezdradzającego męża.

Tymczasem sama znalazła miłość życia: o kilka lat młodszego spolonizowanego Niemca Henryka Madera, syna właścicieli Victorii. Nie mogli się pobrać - Ćwiklińska wprawdzie w 1911 r. dostała wreszcie rozwód, ale udzielający go konsystorz ewangelicko-augsburski orzekł, że doszło do tego z jej winy i zakazał aktorce "za życia męża wstępowania w związek małżeński przez lat sześć". Henryk, nie mogąc połączyć się z ukochaną, wyjechał do Kolumbii zdobyć majątek.

Miecia tymczasem szukała pociechy w pracy i ramionach aktora Jana Pawłowskiego, o czym podobnie jak o innych pozamałżeńskich romansach po latach też "nie pamiętała". Trudno jednak uwierzyć, że zapomniała kochanka, który pod jej nieobecność ogołocił jej mieszkanie z cennych bibelotów, by spłacić pokerowe długi.

STATUS GWIAZDY FARSY JEJ NIE WYSTARCZAŁ - Miecia chciała więcej śpiewać, marzyła o operze. Gdy dyrekcja Nowości odrzuciła jej warunki, odeszła, przyjmując - jako Amiette von Cwiklinska - propozycję występów w operetkach Drezna i Berlina. Zapowiedziała, że wróci własnym samochodem albo wcale.

Kariera w Niemczech - źle widziana po strajku dzieci we Wrześni, oporze Drzymały - nie potoczyła się jednak spektakularnie. Mimo dobrych recenzji kontrakt nie został przedłużony. Być może ona sama chciała być śpiewaczką polską, a nie - jak głosiły niemieckie afisze - rosyjską czy słowiańską.

Od 1912 r. była znów w Paryżu, gdzie pracowała pod okiem słynnego tenora Jana Reszkego i przygotowywała partie operowe, z "Toscą" na czele, ale w paryskim debiucie przeszkodziła trema. A może niewystarczająco dobry głos. Romansowała - śladem kolejnego "zapomnianego" romansu są ogłoszenia o występach "Mme Amadei-Cwiklinska" .

Gdy w 1914 r. wybuchła wojna, tęsknota za bliskimi okazała się silniejsza od romansów i mimo wojennych niebezpieczeństw ruszyła przez Anglię do Moskwy, gdzie szukała brata, znalazła przyszłego męża i jego przyjaciół, małżeństwo Janinę i Juliana Wolmanów. "Czułam się wtedy bardzo szczęśliwa" - wspominała po latach ten moment. Szczegółów idylli w przedrewolucyjnej Moskwie jednak nie zdradziła. W 1918 r. cała czwórka wróciła do Polski.

PO POWROCIE Z SUKCESAMI WYSTĘPOWAŁA W OPERETCE, ALE MYŚLAŁA O ZMIANIE. Wiosną 1921 r. umarł jej ojciec. Po raz pierwszy i jedyny chciała odwołać spektakl. Nie rozumiała tego reszta zespołu, przypominając plotkę o przybranym ojcu. Wtedy ponoć puściły jej nerwy.

W 1922 r. 43-letnia Ćwiklińska dostała od Arnolda Szyfmana angaż do Teatru Małego. Wreszcie teatr dramatyczny! Spędzone tu lata, sceniczne duety z Antonim Fertnerem, Aleksandrem Zelwerowiczem czy Kazimierzem Januszą-Stępowskim ugruntowały czołową pozycję Ćwiklińskiej, która z amantki stała się aktorką komediową.

Ćwikła to marka, znak najwyższej aktorskiej jakości: sceniczny wdzięk, nienaganna dykcja, wyrazista, ale dyskretna mimika. Doskonale operowała głosem i rekwizytem. Wiedziała, jak zrobić wrażenie: w kulminacyjnym momencie "Banco" wyciągała z fryzury szpilki, pozwalając spłynąć sięgającym ud - w epoce krótkowłosych chłopczyc - blond falom. Niektóre efekty specjalne - jak zarywające się przed laty pod nią i Fertnerem łóżko - były jednak niezamierzone...

Z czasem znowu narastał w niej niedosyt, poczucie, że większość ról jest nieproporcjonalna do jej możliwości.

Kryzys zawodowy zbiegł się z osobistym: choć od lata 1919 r. była żoną Henryka Madera, szczęście miało swoją cenę - przymykała oczy na flirty męża, jednego z najprzystojniejszych i najelegantszych mężczyzn Warszawy. Namiętnego romansu z rzeźbiarką Olgą Niewską, autorką jej popiersia z brązu, zignorować jednak nie mogła i wystawiła mu walizki za drzwi (w książce wywiadzie to także przemilczała).

Wyrozumiały wileński konsystorz dał jej rozwód w 1928 r. Kochać jednak Henryka nie przestała, decyzji o rozstaniu żałowała do końca życia, zwłaszcza że jego małżeństwo z Olgą szybko się rozpadło, a sam Henryk, lekceważąc chorobę wieńcową, umarł nagle w 1937 r. Nad grobem płakały obie eks.

BŁĘDNA OKAZAŁA SIĘ DECYZJA O OTWARCIU WŁASNEGO TEATRU.

Założony w 1926 r. wspólnie z Fertnerem przetrwał zaledwie rok. Dzięki szybkiemu

"błogosławionemu bankructwu" nie musiała firmować nazwiskiem artystycznie kiepskiego i finansowo podejrzanego przedsięwzięcia. Z pomocą przyszedł Jan Lorentowicz i angaż do Teatru Narodowego. Weszła w najlepszy - finansowo (trzecia co do wysokości gaża, po Węgrzynie i Zelwerowiczu) i artystycznie - okres kariery.

Niedawna amantka teraz eksperymentowała w rolach charakterystycznych, miejsce scenicznej damy zajęła baba, jak na przykład Szarucka w "Majstrze i czeladniku". Kreując Szambelanową w "Panu Jowialskim" poszła w ostrą karykaturę, bo lepiej tworzyć, niż się podobać, a jej Podstolina przeszła do historii. Występowała w klasyce, a współcześni autorzy pisali sztuki specjalnie dla niej, jednak te role rzadko były skrojone na miarę jej talentu. Antoni Słonimski zauważył: "Pani Ćwiklińska, świetna aktorka, nie uczyniła w tej sztuce nic dla siebie, sporo za to dla autora". Tadeusz Boy-Żeleński na przełomie lat 20. i 30. postulował nawet założenie Towarzystwa Ochrony Ćwiklińskiej.

WARSZAWA JĄ KOCHAŁA, A JEDEN WARSZAWIAK SZCZEGÓLNIE MOCNO, w dowód miłości zasypując różami. Dosłownie. Młodszy o osiem lat Marian Sztajnsberg zakochał się w niej ponad 20 lat wcześniej, już jako 19-letni subiekt. W międzyczasie awansował od pomocnika księgarza u Mortkowicza po właściciela słynnej księgarni i wydawnictwa F. Hoesicka. Brzydal z wdziękiem, bywalec modnych lokali, wielbiciel poezji (wydawał, choć na niej nie zarabiał) i przyjaciel poetów. Miecię zdobył gestem i cierpliwością. Zaloty zwieńczył cichy ślub w 1932 r. i przeprowadzka do apartamentu przy alei 3 Maja.

ĆWIKLIŃSKA W FILMIE ZADEBIUTOWAŁA PÓŹNO, MAJĄC 54 LATA.

Wcześniej o to nie zabiegała, bo uważała, że kamera bezlitośnie dekonspiruje kobietę, odkrywając to, co chciałaby ukryć. Nie rozumiała też zachwytu kinem dźwiękowym. "Mam podziwiać, że woda nalewana z karafki robi bul-bul-bul?" - pytała.

Mimo oporów podjęła ryzyko i w 1933 r. zagrała w komedii Michała Waszyńskiego "Jego ekscelencja subiekt". Debiutantka, wbrew obawom, okazała się niezwykle fotogeniczna, za to zbyt zestresowana, by przyjść na premierę. Niepotrzebnie: to była najlepsza kreacja komediowa sezonu. Przez kolejne siedem lat, do wybuchu II wojny światowej, Ćwiklińska zagrała w ok. 40 filmach.

Tak jak nie było jej dane zaśpiewać w operze, tak też na ekranie nie mogła w pełni wykorzystać talentu. Debiutancka rola okazała się symboliczna: pani domu, która, choć czuje się nieszczególnie (trema!), nie daje się ubłagać i śpiewa dla gości, wypłaszając ich z salonu. Zainicjowane debiutem ekranowe emploi okazało się ograniczające: ekscentryczne arystokratki, zabawne lwice salonowe, zapobiegliwe matki, zrzędliwe ciotki i wieczne, acz wiekowe, kobieciątka. Takie gra w "Czy Lucyna to dziewczyna?", "Dorożkarzu nr 13", "Jadzi", "Panience z poste restante", "Dodku na froncie" czy "Antku policmajstrze". (" Ta sama, ale nie taka sama" - opinia Słonimskiego o Ćwikle scenicznej pasuje do filmowej).

Grała podobne typy, ale do każdego podchodziła inaczej, była zabawna, choć bez szarży. Specjalność: duety, potyczki słowne z partnerami i komediowe interludia - także w melodramatach. W "Trędowatej" grała hrabinę Idalię i zamiast antypatycznej arystokratki widzowie oglądają zalotną kobietkę. Satysfakcję przyniosła jej praca z Józefem Lejtesem: rola Ziembiewiczowej w "Granicy" i radczyni w "Dziewczętach z Nowolipek". Jednak nawet ten najlepszy polski reżyser nie spełnił oczekiwań o wymarzonej roli dojrzałej kobiety na wzór "Jej ostatniego balu". Na pocieszenie pozostała jej Emilia Korczyńska w "Nad Niemnem" w reżyserii Wandy Jakubowskiej i Konrada Szołowskiego. Jej najlepsza rola, niestety, została dosłownie pogrzebana: przygotowywanej na 5 września 1939 r. premierze przeszkodziła wojna, kopię - na wieść o tym, że Niemcy planują przerobienie filmu na antypolską historię niemieckich osadników - ukryto, zakopując w jakiejś piwnicy na Żoliborzu. Filmu nie odnaleziono.

ĆWIKLIŃSKA GRAŁA DUŻO, CHOĆ NIE LUBIŁA SPECYFIKI FILMOWEJ PRACY - zawrotnego tempa produkcji ("Straszny dwór"powstał w dwa miesiące), niechronologicznych zdjęć niepozwalających na dopracowanie roli. Grała, choć dostrzegała słabości, kiepskie scenariusze i marny poziom realizacji. Polskie kino lat 30. oparte na komedii i melodramacie skrojone było na potrzeby widza, a ten - zdaniem branży - lubił filmy, które znał. Sprawdzone jest powtarzane, zwłaszcza w komedii - stąd ulubiony motyw pomyłki, przebieranki i stałe typy: uwielbiany Dymsza jako warszawski cwaniak Dodek, Andrzejewska - naiwna pensjonarka, Smosarska - "swojska i dziarska", Fertner - jowialny staruszek, Sielański - sprytny służący, Żabczyński - śpiewający amant etc.

"Królowa uśmiechu", choć nie dostawała głównych ról, szybko stała się magnesem przyciągającym widzów i sponsorów. Kino dało jej pieniądze (gwiazdorska stawka 500 zł dziennie przy średniej 120) i olbrzymią popularność. Słynne "oko mi mryga" hipochondryczki Szkopkowej z przebojowego "Znachora" powtarzała cała Polska. Ulubienica Warszawy stała się znaną w całej Polsce celebrytką i ikoną mody - jej stroje komentowały gazety: "Wyglądała czarująco w toalecie z błękitnego adamaszku ozdobionej brylantowymi gwiazdami". Ujmowała pogodą ducha i poczuciem humoru. "Pierwszym dzwonkiem zwiastującym, że młodość się skończyła, jest zapewnienie modystki, że dany kapelusz robi panią młodą" - mówiła w jednym z wywiadów. Reklamowała czekoladki Wedla i kosmetyki ("Za ciężkie czasy, aby kąpać się w mleku - wystarczy kąpiel z mydłem toaletowym Kremol"). Na scenie specjalnie się postarzała - była świetną prababką, 90-letnią wiedźmą w "Dowodzie osobistym" Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej - ale w życiu wszelkimi sposobami próbowała zatrzymać czas: rower, gimnastyka szwedzka, z czasem zdobycze kosmetologii i medycyny. "Masaże pani Tutowej czynią cuda!" - poddawała się zabiegom w zamian za reklamę.

LATO 1939 SPĘDZIŁA SAMA - małżeństwo ze Sztajnsbergiem skończyło się rozwodem i rysą na wizerunku Ćwikły: podczas gdy ona regulowała weksle męża, pisarze legendarną niechęć (i fortele) Sztajnsberga do wypłacania im honorariów tłumaczyli potrzebą zaspokajania kaprysów jego bóstwa, skąpej aktorki milionerki.

Ćwiklińska zawodowo była na szczycie. "Pierwsza w Polsce komik-pol", jak nazwał ją Słonimski, była klasą sama dla siebie: dobre recenzje to norma, owacje na wejście też. Z kolejnymi scenami żegnała się po mistrzowsku. Od jesieni miała grać u Stefana Jaracza w Ateneum, planowany repertuar Szekspir i jego "Kumoszki z Windsoru", a także Molier, Ibsen, brzmiał jak aktorski koncert życzeń. Niespełnionych.

We wrześniu z bliskimi uciekła w stronę Wołynia, dotarła do Grójca. Przydała się popularność: "żebranie na Miecię"rozwiązywało problemy aprowizacyjne. Ostatniego sylwestra w starym stylu spędziła w wybudowanej wspólnie z bratem "Trapszówce " w Podkowie Leśnej. Gdy panie na górze przebierały się do kolacji, do domu wtargnęli mężczyźni z pończochami na twarzach. Gospodyni wzięła ich za chcących zażartować gości i ze śmiechem poprosiła, by zdjęli te paskudztwa. Usłyszała w odpowiedzi zdumione: "Patrzcie, to Ćwikła!". Sława jednak nie pomogła: w rok 1940 weszła uboższa o biżuterię i futro.

Podkreślany zaawansowany wiek i złamana ręka okazały się dobrą wymówką, by nie grać w jawnych teatrach. Po zdjęciu gipsu nadal nosiła więc temblak. Nie próżnowała jednak - w Cafe Bodo sprzedawała papierosy, potem razem z koleżankami, m.in. Elżbietą Barszczewską i Janiną Romanówną (w sumie było ponad stu udziałowców), założyła kawiarnię U Aktorek. Biznes okazał się intratny - tu wypadało bywać - i z podtekstem patriotycznym (konspiracyjne centrum kultury). Ćwikła jako maitre zarządzała salą - po mieście krążyła legenda, jak to postawiła do pionu niestosownie zachowujących się Niemców. Tymczasem diwa operetkowa Xenia Grey miała inne wspomnienia: "Do lokalu wchodzi pięciu odświętnie ubranych gestapowców, Mieczysława Ćwiklińska wybiega im na spotkanie ze słowami bitte schon, bitte schon i, gnąc się w ukłonach, prowadzi do przygotowanego już stolika. Byłam oburzona. Moja ręka nie podniosła się, aby podać im wódkę". Ktoś inny widział, jak Polakom przerwano posiłek i kazano zwolnić stolik dla Niemców.

Ona sama po latach w wywiadzie mówiła, że sytuacja była bardziej skomplikowana.

WZYWANA BYŁA NA SZUCHA I WYPYTYWANA O BYŁEGO MĘŻA SZTAJNSBERGA. Księgarnię przejął "aryzator", Marian nie chciał się ukrywać - przez chwilę mieszkał u eksżony, potem niezapowiedziane wizyty przerażały ją i Ćwiklińska sprzedawała chińskie wazony, by opłacić jego przerzut do Szwajcarii. Plan nie wypalił: aresztowany na granicy, trafił do warszawskiego getta, gdzie prawdopodobnie podczas likwidacji w 1943 r. zginął. Ta niejasna "sprawa Sztajnsberga" w 1945 r. wzbudziła wątpliwości aktorskiej komisji weryfikacyjnej, rozwiane jednak zeznaniami Wolmanów, którym pomagała w ukrywaniu się po ucieczce z getta, i bratowej Mariana. Mimo "potrójnej rehabilitacji" część przyjaciół Sztajnsberga miała żal, że nie zrobiła wszystkiego, by go uratować. Słonimski już nigdy nie wymienił jej nazwiska - w jego "Alfabecie wspomnień" pojawiła się tylko jako "sławna aktorka".

Po powstaniu warszawskim trafiła do Krakowa. Razem z sędziwym Solskim otwierała pierwszomajowy pochód 1945 r., w Teatrze Słowackiego grała Podstolinę, potem ruszyła w kilkunastomiesięczny objazd ze sztuką Zapolskiej, którego sukces złośliwie odnotował szopkowy kuplet ("Ćwik-ćwik-ćwik-Ćwiklińska/ Od Skierniewic aż do Mińska/ W krąg publiczka na mnie lizie/ Gdy przyjeżdżam i gram w Skizie"). Ale jej rola była chwalona.

"Ulicą Graniczną"(1948 r.) Aleksandra Forda symbolicznie (choć jeszcze o tym nie wiedziała) żegnała się z kinem: guwernantka Klara, mimo okupacyjnej scenerii, to jeszcze postać z przedwojennego świata. Samotna, bo innych przedwojennych gwiazd już nie było: Bodo, Benita, Junosza, Brodniewicz, Znicz zginęli, inni - jak Smosarska czy Sielański - wyemigrowali albo znaleźli azyl w teatrze. Kilka głównych ról Dymszy czy epizody Andrzejewskiej to wyjątki.

ĆWIKLIŃSKIEJ ZDROWIE SZWANKOWAŁO, ROZSĄDEK KAZAŁ MYŚLEĆ O EMERYTURZE, ALE SERCE CIĄGNĘŁO NA SCENĘ. 70. urodziny i jubileusz 50-lecia pracy świętowała już w Warszawie - Dulską, jakiej jeszcze nie było, i przyznanym po raz pierwszy kobiecie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazdą. Ukochane mieszkanie przepadło, zależna od państwowego mecenatu oficjalnie chwaliła "nowe", ale prywatnie narzekała na ustrój, w którym łatwiej o medal niż gosposię. Intensywnie grała, ale kolejne wypadki i problemy ze zdrowiem sprawiały, że coraz częściej myślała, by zejść ze sceny. Zmieniał się sam teatr, pojawiało się nowe pokolenie reżyserów - Dejmek, Swinarski, Jarocki. Ćwiklińskiej już nie angażowano. Tyle że "ja tak strasznie lubię grać " - powtarzała.

SZTUKA "DRZEWA UMIERAJĄ STOJĄC" TO JEDEN Z TEATRALNYCH FENOMENÓW PRL-U. Sam tekst Alejandro Casony, na tle ówczesnego teatru - dramatów Sartre'a, Ionesco, Durrenmatta, Mrożka - był dosyć anachroniczny. Ta ckliwa historia wielkiej i nieodwzajemnionej miłości babci do wyrodnego wnuka szybko zeszłaby z afisza, gdyby nie Ćwikła, która swoją grą w przedziwny sposób czyniła ją prawdziwą. Kochająca i porzucona, zabawna i tragiczna - babka to swoista suma wcześniejszych scenicznych wcieleń aktorki. To nią w 1958 r. powróciła, tym razem na deskach warszawskich Rozmaitości. "To rola, w której można przeżyć wszystko" - mówi. Premiera wyznaczyła standard na lata: nadkomplety i owacje na stojąco, ogólne wzruszenie, gdy 79-letnia tańczyła walca - i młodniała.

"Pakiet o nieagresji z czasem" obowiązywał jednak już tylko na scenie. Poza nią aktorkę dopadła starość. Męczyło wszystko poza graniem: wywiady, ankiety, zaproszenia, kolejne odznaczenia, jubileuszowe przemówienia. Pomagała jej gosposia, nieoceniona Wisia, a premier Cyrankiewicz dorzucił warszawę z kierowcą. W sanatoriach, gdzie regularnie bywała, pozowała do wspólnych fotografii z wycieczkami zakładowymi, ale widząc w gazecie swoje zdjęcie z podpisem "Wielka artystka kocha dzieci", miała ochotę wyjść z roli kochanej pani Mieci, zagłaskiwanej na śmierć uroczej staruszki. Pisała do przyjaciółki: "Jeśli to wszystko przetrzymam, to już będę żyła - do końca życia!".

Żyła, bo grała. Nie znikła w domu artystów weteranów w Skolimowie, tylko od 1964 r. niemal stale przebywała w trasie (jeżdżąc ze wznowioną właśnie sztuką Casony): rodzinna historia zatoczyła koło i ostatnia z Trapszów, śladem dziadka i rodziców, objechała kilkakrotnie całą Polskę ("Drzewa umierają stojąc" zagrała 1300 razy). Grała w teatrach, domach kultury, świetlicach MO. W upale i podczas mrozów. Obsada się zmieniała, aktorzy odchodzili (dezercji kochana pani Miecia nie wybaczała) lub umierali, ale ludzie i tak przychodzili na Ćwikłę. Pisali często bardzo osobiste listy, przywozili węgorze z mazurskich jezior, zapraszali na wakacje, prosili o pomoc. Ona zakrapiała atropiną coraz bardziej niewidzące już oczy, by błyszczały. Sceniczny wnuk, Andrzej Grzybowski, pomagał zachować sekret: pisał listy, zbierał karteczki na autografy i oddawał podpisane, poprawiał jej makijaż. Lekarze próbowali ją powstrzymać, ale Ćwiklińska z "Drzewami..." poleciała do Ameryki. Po Warszawie krążyła plotka, że samolotem poleciała też srebrna trumna.

Wróciła i zaczęła chorować. Po raz ostatni w teatrze pojawiła się w Dniu Dziecka, machała z loży do małych widzów - głos płynął już z taśmy. Umarła 28 lipca 1972 r. Nawet pośmiertnie ustanowiła własne rekordy - pogrzeb zgromadził nieprzebrane tłumy. Warszawa żegnała i opłakiwała kochaną panią Miecię, ale władze kwaterunkowe wnet otarły łzy i naciskały spadkobierców, by szybko opróżnili przyznane w 1961 r. mieszkanie. Czekał kolejny lokator. Może równie zasłużony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji