Artykuły

Samuel Zborowski

Jeśli chodzi o towar importowany, to Filharmonia Narodowa nie ma ostatnio farta; odwołano arcyciekawy koncert Christophera Eschenbacha, odwołano recitale Ivo Pogorelića i recital Helen Donath - wszyscy się po prostu trochę pochorowali. Takie przynajmniej przysłali z zagranicy wyjaśnienia, no i trzeba je przyjąć za dobrą monetę, bo pewnie to i prawda; grypa szaleje - kasa zwraca pieniądze. Natomiast jeśli chodzi o własny wysiłek i pomyślunek. Filharmonia Narodowa zdała wspaniale egzamin z artystycznej i ze społecznej dojrzałości, przygotowując bardzo atrakcyjny cykl "Wieczorów muzyki polskiej" i przeznaczając dochód z tych czterech wielkich koncertów na, rzecz "Solidarności". Kolejna to była zatem (po imprezie w Teatrze Wielkim, po aukcjach plastycznych i książkowych prowadzonych przez najwybitniejszych aktorów) akcja warszawskich ludzi sztuki dla poparcia "Solidarności" i - zakrojona tym razem chyba na największą skalę.

Były to koncerty nietypowe nie tylko nawet ze względu na swój cel społeczny, ile przede wszystkim ze względu na nowy kształt artystyczny. Łamiąc zwykłe konwencje łączyły w ramach jednego wieczoru formułę koncertu symfonicznego, recitalu, koncertu kameralnego. Artyści? Najlepsi. Kazimierz Kord, Tadeusz Strugała, Antoni Wit i Włodzimierz Szymański przy pulpitach; wśród solistów Stefania Woytowicz i Ewa Podleś, Paulos Raptis i Andrzej Hiolski, Kaja Danczowska i Barbara Górzyńska. Utwory? Od "Bogurodzicy" po "Te Deum" Pendereckiego, po raz pierwszy wykonywane w Warszawie. Autentyczne święto muzyki polskiej; inicjatywa godna najwyższego uznania! I jeśli było coś małym zgrzytem, to tylko fakt, że nie skwitowano tych pięknych wieczorów właściwie żadnymi recenzjami, żadnym omówieniem w codziennej prasie. To aż zabawne, że w dniu, w którym powinno się było ukazać sprawozdanie z warszawskiego wykonania "Te Deum", w "Życiu Warszawy" zamieszczono, owszem, sporą notatkę o premierze "Te Deum..." w Nowym Jorku.

Może to zresztą kwestia natłoku zdarzeń (na to ostatnio nie narzekamy, to prawda!) i natłoku imprez? Równocześnie z wieczorami muzyki polskiej odbywały się przecież także i Spotkania Teatralne - z poślizgiem, przeniesione ze względów finansowych z grudnia na przełom stycznia i lutego, a co gorsza - z tych samych względów - ubogie ilościowo: pięć spektakli, w tym jeden pantomimiczny. Trochę to mało, a przy tym i poziom nierówny - uczciwie trzeba jednak przyznać, że komisja Spotkań miała prawo dokonać takiego wyboru, jako że nazwiska twórców jedno w drugie świetne: Jerzy Jarocki z "Rewizorem" przywiezionym przez krakowski Stary Teatr, Dejmek z "Vatzlavem" z łódzkiego Teatru Nowego, Grzegorzewski z "Ameryką" z Teatru Polskiego we Wrocławiu, Krasowski ze spektaklem "Sto rąk, sto sztyletów krakowskiego Teatru im. Słowackiego, wreszcie Tomaszewski z Wrocławską Pantomimą w "Hamlecie".

Były te przedstawienia omówione - szeroko i fachowo - na łamach Przekroju, nie będę się więc nad nimi rozwodził, przyznam tylko, że jako szary widz męczyłem się potwornie na rozwlekłym "Rewizorze", zachwycałem się "Vatzlavem", opuściłem niestety "Amerykę", ale z dużym zainteresowaniem obejrzałem "Sto rąk, sto sztyletów" i wynudziłem się jak trzy mopsy na "Hamlecie" bez tekstu, lecz za to ze straszliwymi minami.

"Rewizor"... Mój Boże! Cóż to za wspaniała sztuka, zdawałoby się nie do zniszczenia nawet przez amatora. I rzeczywiście - amator pewnie by jej nie dał rady, ale gdy wziął się do niej fachowiec tej klasy co Jarocki - Gogol padł na kolana i już się nie podniósł. Reżyserskie pomysły i przybudówki doszczętnie zniszczyły i tempo i wdzięk i ostrość sztuki, fatalny Chlestakow był rodem z koszmarnego snu, Anna Polony - aktorka skądinąd wspaniała - raz jeszcze udowodniła niezbicie, że nie wolno obsadzać jej w komediach, nawet Stuhr był jakby trochę nie sobą w roli Horodniczego i tylko w paru drobniejszych rolach trafiły się typy rodem istotnie z Gogola.

Są przedstawienia, które ma się w oczach do końca życia. Jednym z nich jest dla mnie "Rewizor" właśnie, sprzed lat trzydziestu kilku, którego Janusz Warnecki wyreżyserował po prostu, po ludzku, nie siebie eksponując lecz autora, no a obsadę dobrał, że proszę siadać, Kurnakowicz - Horodniczy, Jerzy Leszczyński - Liapkin-Tiapkin, Warnecki - naczelnik poczty, Chaniecka - Anna Andrejewna, Surowa - Chlestakow itd. Była to rewelacja! Obawiam się jednak, że i spektakl Jarockiego zapadnie mi w pamięci na długo; na samo wspomnienie Jana Korwina-Kochanowskiego jako Chlestakowa od razu dostaję dreszczy.

Natomiast "Vatzlav" Mrożka w teatrze Dejmka jest uroczą, fantastyczną bajką z morałami i aluzjami, rozegraną z baletowym wdziękiem i lekkością, ze świetnym punktowaniem wszystkich subtelności i smaczków dialogu. Świetny wieczór i - dobrze, że był! "Vatzlav" miał dotrzeć do Warszawy już na poprzednie Spotkania, w ostatniej chwili został odwołany, bo Dejmek znów popadł u kogoś w niełaskę, no ale na szczęście sprawa się pomyślnie wyjaśniła, bo ten co odwoływał, sam został odwołany i z "Vatzlavem" mogliśmy się ostatecznie spotkać. Brawo!... Z kolei w zupełnie inną poetykę wprowadziła salę sztuka Jerzego Żurka o powstaniu listopadowym. Oparta - moim zdaniem - na doskonałym pomyśle, bardzo zgrabnie rozwiązana sytuacyjnie, nabrała w dodatku tak szczególnej aktualności, że warszawska publiczność niemal co drugie zdanie dialogu kwitowała brawami, bo wszystko, chcąc nie chcąc, jej się kojarzyło. Jak ta przysłowiowa chusteczka. Jedynym mankamentem spektaklu było nierówne aktorstwo, ale tutaj uroda Marzeny Trybały wynagrodziła niejedno.

Gorzej z "Hamletem" Tomaszewskiego. Pantomima Wrocławska, po której tak wiele się spodziewano i która przyciągnęła bodaj największe tłumy publiczności tym

razem niestety zawiodła, ta okazała się fatalnym zakalcem; przez długie minuty nic się na scenie ciekawego nie dzieje, "Hamlet" jest ustawiony na demonicznego cierpiętnika - chodzi jak paralityk, twarz ma doktora Mabuse i stęka (bezgłośnie na szczęście) za miliony. Groza!... A nawiasem mówiąc: ostatnio weszło w zwyczaj, iż w trakcie Spotkań przedstawia się zawsze spektakl pantomimy, nie wiem czy zwyczaj to dobry - choć jestem w zasadzie entuzjastą Tomaszewskiego i jego teatru. Rzecz w tym, że Wrocławska Pantomima to zespół wędrujący po świecie i po kraju i zawsze, tak czy inaczej, do Warszawy dociera. A Spotkania, to przecież specyficzna (niekiedy jedyna) okazja do zaprezentowania Warszawie zespołów, które poza tym w ogóle nie opuszczają macierzystej sceny.

Ale dość o gościach, bo i miejscowe siły mają przecież to i owo do zaoferowania. W Teatrze Narodowym, u Hanuszkiewicza - w jego inscenizacji, reżyserii i z jego udziałem - Samuel Zborowski. Nie powiem, aby był to dramat - jak się to mówi - lekki, łatwy i przyjemny. Ani dla inscenizatora, ani dla publiczności. Poemat mistyczny, wielowątkowy, w którym sprawa osobliwego sądu Bożego na jaki pozwał Samuel Zborowski swego kata, kanclerza Zamoyskiego, jest wprawdzie sprawą centralną, ale nie jedyną. Wyłania się ospale z poplątanych wizji sięgających od pradawnej przeszłości, po niebiańskie sfery, wiążących z ludźmi diabły, anioły i bóstwa. Te niezwykłe zdarzenia i zjawy rodzą się we śnie młodego chłopaka, poety naturalnie, bo przecież poeci mają duszę i wyobraźnię szczególnie wrażliwą.

Od snu wychodzi tez w swej inscenizacji Hanuszkiewicz. Najpiękniejsze w jego spektaklu są sceny początkowe i finałowe. Rybacka łódka, gdzieś nad brzegiem morza, którego spienione fale szumią i huczą, mieszając się z piskiem mew. I mgła, z której wyłaniają się chłopak i dziewczyna, a potem On - animator wydarzeń, Poeta. Wszyscy ubrani współcześnie, w garniturach, trenczach. To współcześni; niewspółczesny, kostiumowy, barwny będzie jedynie ich sen...

Oczywiście skłamałbym, gdybym stwierdził, że jest to przedstawienie w całości atrakcyjne i efektowne. Jest trudne, jest nużące, bo taki jest ten poemat, i nawet Hanuszkiewicz nie zajeździ go Hondami, bo wie, że tutaj - jeśli w ogóle mamy coś zrozumieć - to musimy zrozumieć każde słowo, skupić się na każdym zdaniu. I rozgrywa "Samuela" w taki sposób aby nam to skupienie ułatwić.

Gra niemal cały zespół Narodowego - od Zofii Kucówny i Hanuszkiewicza, poprzez Halinę Rowicką i Kazimierza Wichniarza, aż po młodego Tomasza Budytę w roli Heliona-Eoliona. Zborowskim jest Jan Tesarz, Księciem (Kanclerzem) - Henryk Machalica... W sumie nie jest to, rzecz jasna, Folies Bergére, lecz człowiek kulturalny powinien raz na dziesięć, piętnaście lat "Zborowskiego" sobie obejrzeć i przypomnieć, co też teraz uczyniłem i co Państwu zalecam śmiało!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji