Artykuły

Rok 2014 w białostockiej kulturze

Jaki był ten 2014 rok... Czasem intensywny, czasem miałki - gdyby przedstawić go w formie wykresu, byłby mocną sinusoidą. Nie sposób też z pełną odpowiedzialnością podsumować (a więc i ocenić) wszystkiego, działań było tyle, że udział we wszystkich był niemożliwością. Skupmy się więc na kilku wydarzeniach, które z jakichś powodów wywołały emocje. Co zapamiętaliśmy z tego roku? - pisze Monika Żmijewska w Gazeta Wyborcza-Białystok online.

Oto niektóre działania:

Źródło wybiło w Krynkach

Czyli jak Bałka reanimował synagogę. Wydarzenie bez precedensu: artysta przyjechał na kilka dni do Krynek, pracował z wolontariuszami przy karczowaniu zarośniętych ruin XIX-wiecznej synagogi, a potem prostym, ascetycznym zabiegiem sprawił, że scenę, gdy w strumieniu wody (tryskającemu z miejsca, w którym kiedyś czytano Torę) pobłyskuje tęcza - mamy przed oczami nawet w kilka miesięcy po wszystkim.

W Krynkach faktycznie wydarzyło się coś magicznego. Mirosław Bałka, najwybitniejszy polski rzeźbiarz współczesny, poruszył serca, odświeżył miejsce. I oglądających. Z chaszczy wyłoniły się całkiem spore ruiny, gdzieniegdzie sięgające pasa, a czasem nawet 2,5 metra. Wreszcie można było zobaczyć kształt budowli, jej rozległość, szerokość murów - miejsce, gdzie biło serce miasteczka, w którym przed I wojną światową Żydzi stanowili 90 proc. ludności.

Potem ze strażackiego węża podtrzymywanego przez różne osoby (m.in. minister kultury Małgorzatę Omilanowską) wytrysnął strumień wody. Źródło biło w sumie kilkanaście minut. Moczyło ziemię, w oglądających poruszało różne struny w sercach. Przed czterema laty, podczas spotkania w galerii Arsenał, Bałka mówił: - Wierzę, że sztuka jest przede wszystkim w przeżyciu, a nie tylko w wizualnym doświadczeniu. I do tego właśnie doszło w Krynkach: oszczędny, symboliczny gest pozwolił na wspólne przeżycie. Projekt pokazał, jak można w powściągliwy sposób trafić do ludzi z czytelnym przekazem, z szacunkiem dla innych. Jak można dotknąć czegoś szczególnego. I obudzić dla lokalnej społeczności pamięć po krynieckich Żydach.

Bałka przyjechał na zaproszenie Leona Tarasewicza, projekt "Beth Ha Kneseth. Reanimacja Wielkiej Synagogi" odbył się w ramach Trialogu Białoruskiego, spinał to wydarzenie z festiwalem Wschód Kultury/Inny Wymiar.

Pozbawienie

W ramach tego ostatniego festiwalu łączącego różne gatunki, style i propozycje w galerii Arsenał odbyła się wystawa "Pozbawienie". Świetna, wielopłaszczyznowa i ogromna ekspozycja połączona z panelem dyskusyjnym, wskazywała, jak artyści postrzegają kwestie migracji - wielu z nich odczuło ją na własnej skórze (do pracy zaproszonych zostało 27 artystów z 11 krajów).

Twórcy odnosili się do wielu aspektów migracji, takich jak m.in. wyjazdy zarobkowe, poszukiwanie wolności politycznej czy też duchowej, pogoń za marzeniami o lepszym życiu, ucieczka przed prześladowaniem, przesiedlenie, wysiedlenie. W warstwie wystawienniczej prezentacja obfitowała w bardzo ciekawe prace, rodzące wiele pytań. Wędrówka po niej nie oferowała wygodnego bezrefleksyjnego zwiedzania - wręcz odwrotnie, fundowała nieustanną konfrontację - tego, co mamy my, z tym, czego nie mają inni. "Pozbawienie" poszerzało przestrzeń myślenia o sztuce, weryfikowało myślenie o sprawach, którymi wielu nie zaprząta sobie głowy - o podziałach, niesprawiedliwości, ograniczeniu praw obywatelskich, konflikcie tożsamości, barierach językowych, obniżeniem statusu społecznego.

Wielkie wydarzenie.

Zamieszki z powodu Szekspira

Prawdziwe szaleństwo. Przebieżka przez epoki. Przekupstwo w Sejmie. Wkurzeni aktorzy. Zamieszki w stolicy. Zgorszenie i dżenderyzm. A wszystko z powodu Szekspira, który był ponoć krypto-Polakiem, antysemitą i homofobem, a nawet kobietą. I wszystko to w świetnym spektaklu "Shakespeare" w Teatrze Dramatycznym. Wyjątkowo ożywcze przedstawienie, szkoda, że tak rzadko pokazywane - wspólna produkcja Teatru Dramatycznego (świetny tekst Dany Łukasińskiej, konsekwentna reżyseria Agaty Biziuk, współtwórczyni Nieformalnej Grupy Avis, znakomite aktorskie kreacje: Agnieszka Makowska - gościnnie, Bernard Maciej Bania, Piotr Szekowski). Na tym spektaklu nawet widz miłować Szekspira nie musi, a bawić się będzie świetnie. Warunek jest jednak jeden - otwarta głowa i dystans. Inaczej będzie kiepsko. Widza lubiącego stereotypy i bez poczucia humoru dobije dezorientacja. Niektórym - tym bardziej spiętym i przejętym - hierarchia wartości się przemieści. Niektórzy się oburzą.

Bo jakże tak: warszawska tęcza spalona z powodu Szekspira? Szekspir przedmiotem korupcji w Sejmie? Polscy katolicy, którzy porwali żydowskie dzieci i ochrzcili je w odwecie zemsty za "Kupca weneckiego"? Dostaje się wszystkim: politykom, przemądrzałym artystom, krytykom, aktorom też, nawet środowiskom LQBT. "Shakespeare" wywraca Szekspira (i nasze myślenie na jego temat) do góry nogami. Odświeża mity i przenicowuje je całkowicie. Miesza historie sprzed stuleci z historią współczesną, Szekspirowskie postaci wkleja w popkulturową papkę. I wszystkie te zabiegi, czasem zupełnie wywrotowe, mają sens, układają się w spójną opowieść o schizofrenicznej rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Prawdziwa jazda bez trzymanki, ostra językowo, celna w spostrzeżeniach, miejscami bardzo, bardzo śmieszna, choć to śmiech z gatunku: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie".

Stewardesy "Dziadom" nie pomogły

Skoro jesteśmy przy Dramatycznym - trzeba przyznać, że również kilka innych spektakli (m.in. "Guguły" czy "Rewizor") w tym roku teatrowi się udało. Ale jest też jeden, który wywołuje skrajne emocje i wielu zapamięta go jako spektakl straconych szans. Wielki minus za to, że coś, co ma w sobie tak duży potencjał, można na własne życzenie zepsuć.

Dziady, Majdan, Putinowskie zakusy na jednej scenie? Wszystko pięknie, ukraiński klucz do odczytania dzieła Mickiewicza broni się nieźle. Tylko po co w tym wszystkim jeszcze zestrzelony cywilny samolot? Akrobacje? Kombinacje? Stewardesy? O jeden samolot za dużo, o godzinę za długo. I tak "Dziady" w Dramatycznym stały się przykładem, jak ciekawy pomysł można utopić w powodzi ozdobników. A przecież potencjał był.

Bo TAK: celnie dobrany współczesny kostium, nowatorska forma, ciekawe tropy, pomysłowe trawestacje. Odczytanie tekstu poprzez wydarzenia na Ukrainie, odrodzenie imperialistycznej polityki Rosji, młodość walcząca o wolność. Świetna muzyka, sporo dobrze zagranych ról (fantastyczny Konrad, inne postacie też wypadają interesująco). Sporo przemyślanych scen, choreograficznie dopieszczonych. Czasem uczta dla oka i ucha.

Na NIE: niemiłosiernie rozciągnięte w czasie, nieczytelne zabiegi, niejasne odniesienia, niestrawne dłużyzny. No i ten samolot... Kompletny niewypał, jeszcze tylko smoleńskiej brzozy brakuje, bo właściwie czemu nie. Gdy dodamy jeszcze dekompozycję tekstu, przemieszczanie jego partii w spektaklu, rozłożenie na różne postaci, których zewnętrzny entourage nie jest oczywisty - efekt staje się nużący, "Dziady" zamieniają się w łamigłówkę (bo kto jest kim, i po co? stewardesa to duch, anioł czy diabeł? nie, diabłem jest raczej pani w garsonce...). A tymczasem Mickiewiczowski tekst umyka.

Wielka szkoda.

Kameralne perełki

Przy tym wszystkim takie spektakle teatrów niezależnych jak surrealistyczna "Faza Rem Phase" Grupy Coincidentia, świetny "Mistrz i Małgorzata" Teatru Malabar Hotel (byłoby pięknie, gdyby znów można było oglądać te spektakle w Białymstoku) czy też tak kameralne spektakle jak choćby "After Play" z czechowowską atmosferą w Białostockim Teatrze Lalek lub bardzo ciekawa i poruszająca "Merylin Mongoł" Teatru Latarnia Mateusza Tymury, zagrana w drewnianym domu na Wygodzie - to prawdziwy miód na serce.

Podobnie jak spektakl dyplomowy studentów białostockiej Akademii Teatralnej - "Pancerni" w reż. Konrada Dworakowskiego według również znakomitego tekstu Pawła Demirskiego "Niech żyje wojna!!" - to alternatywna historia "Czterech pancernych", której lepiej było nie przegapić. Słodka Marusia upija się i gania w czerwonych rajstopach bez spódnicy. Rudy flaczeje, bo był tylko napompowany. Nawiedzony Sowiet kręci baśń o umarłej armii. Gustlik wygląda jakby się urwał z wojny z Wietkongiem. A widz co i rusz dostaje emocjonalną fangę w nos: już nie wie, czy ma się śmiać czy płakać... To bowiem spektakl z gatunku tych, co śmieszą i kłują jednocześnie, wywołując ambiwalentne uczucia - od oczyszczającego chichotu, po pewien rodzaj zażenowania. Śmiech w jednej chwili cichnie, więźnie w gardle, by za moment, gdy scena dramatyczna zamieni się w surrealistyczną - znów wyrywa się i przebiega po sali, chcąc nie chcąc.

Nieustanne przełamywanie nastroju to podstawa konstrukcji całego spektaklu, a jego istota to przede wszystkim wiwisekcja wszelkich polskich -izmów: heroizmu, patriotyzmu, historyzmu, itp. Nie pozostawia suchej nitki na nikim: i na tych, co żarliwie bronią sensu heroicznej straceńczej walki (choćby idei powstania warszawskiego), i na partyjnych propagandzistach PRL-u, którzy za jedyny słuszny heroizm uważali ten spod znaku "Czterech pancernych", czyli chłopców, których historia ustawiła z trochę innej strony barykady. Weryfikuje też trochę nasze myślenie, oczyszcza, do tego jest nieźle zagrany.

Większość tych wymienionych wyżej spektakli nie jest związanych z teatrem instytucjonalnym, większość jest przykładem, jak można robić świetny teatr minimalistycznie. A w przypadku wspomnianej "Merylin Mongoł" - to też przykład jak można zagospodarowywać dla potrzeb teatru nowe przestrzenie - choćby miejsce normalnie zamieszkane. To właśnie przestrzeń drewnianej chaty na Wygodzie (niezależnie od świetnego aktorstwa i ciekawej reżyserii) generuje w widzach dodatkowe emocje - na spektaklu zmieści się ich góra 10, siedzą pod ścianą, właściwie są wrzuceni w sam środek emocji na najwyższej nucie. Opowieść o dramatycznej i smutnej codzienności przytłoczonych życiem ludzi mamy na wyciągnięcie ręki, jesteśmy niemal w jej środku.

Dawno już nie było w Białymstoku spektaklu tak blisko (w sensie fizycznym) widza. Chwała twórcom za odwagę, miejmy nadzieję, że zechcą jeszcze parę razy zagrać. Że starczy im sił na to, by kwestie bytowe, użeranie się z urzędnikami, nie zabiły w nich energii do tworzenia.

Prywatne domy kultury

Niezależni chcą coś robić, to widać - ten sam Tymura i przyjaciele pokazują, że można zrobić coś z niczego - choćby animować kawałek łąki. I na Bojarskiej Łące zorganizować koncert, piknik, spotkanie. Trzymajmy kciuki za takich zapaleńców, dzięki którym powstają nowe miejsca kulturotwórcze, tworzą się nowe wartości. Za takie miejsca, które w ciągu ostatniego roku stają się na swój sposób "prywatnymi domami kultury", jak choćby Zmiana Klimatu (otwarta na ogrom wydarzeń - od festiwalu literackiego, jazzowego, koncertów spod znaku najróżniejszych gatunków, po najrówniejsze oferty spotkań) czy Spółdzielnia i jeszcze parę innych miejsc.

Festiwalowo

Mieliśmy w mieście sporo dobrych festiwali - muzycznych (m.in. Original Source Up To Date, Halfway, Jesień z Bluesem - jedna z najlepszych z ostatnich lat), filmowych (świetna Żubroffka, która coraz bardziej liczy się na festiwalowej mapie krótkiego metrażu), teatralnych (Dni Sztuki Współczesnej czy festiwal szkół lalkarskich).

Co do festiwalu Halfway - mimo początkowych trudności, groźby odwołania - udało się go w tym roku zorganizować (m.in. dzięki wsparciu finansowemu przez miasto i pospolitemu ruszeniu facebookowiczów, którzy murem stanęli w obronie festiwalu - co też jest nową jakością w Białymstoku). Słuchacze dostali, co chcieli - trzy dni pełne muzycznych odkryć, świetnej songwriterskiej muzyki, atmosfery nie do podrobienia, publiczności nieprzypadkowej, dobrze wiedzącej, czego chce. Festiwal z każdą edycją staje się marką i już zdołał wstrzelić się w ogólnopolskie zestawienie wakacyjnych festiwali, które warto odwiedzić. A jego kameralną atmosferę, która od początku stała się wyznacznikiem imprezy, oraz generowanie dobrych emocji chwalą nie tylko widzowie, ale i praktycznie wszyscy artyści.

Ciekawy, choć skierowany już do nieco innej publiczności był też tegoroczny Festiwal Source Up To Date. Muzyczne eksperymenty, dwie festiwalowe miejscówki w dwóch różnych punktach miasta, repertuarowa różnorodność, nieustanna zmiana nastrojów - dla wielu niespodzianki na piątej, jubileuszowej edycji, mogły być sporym zaskoczeniem. Kto by wcześniej pomyślał, że festiwal na kilka godzin przeniesie się na Odeską do opery, ambient połączy się ze smyczkami, a całość zwali z nóg? Fani Up To Date, choć przyzwyczajeni do innej festiwalowej stylistyki, tym razem zasiedli grzecznie w operowych fotelach. Połączenie twórców ambientowych z filharmonikami, przeniesienie do opery sceny Stan Skupienia, multimedialne projekcje - wszystko to okazało się strzałem w dziesiątkę (plus też dla opery, że jest otwarta na różne eksperymenty, sama też wykorzystuje coraz intensywniej swoje możliwości multimedialne - co widać intrygująco w "Czarodziejskim flecie", którego premiera odbyła się dosłownie na kilka dni przed końcem roku).

Up To Date po raz pierwszy odbył się też całkowicie na zewnątrz magazynów wojskowych przy Węglowej, które zostały zamknięte. Miejmy nadzieję, że kłopoty z miejscem okażą się jednak przejściowe.

Na festiwal za Białystok

Dużo można by pisać oczywiście też o festiwalach dziejących się poza Białymstokiem, choćby teatralnym Wertepie, który dociera z plenerowymi przedstawienia na krańce województwa (a ciągną za nim też białostoczanie), czy festiwalu "Z wiejskiego podwórza", który od lat w lipcu w Czeremsze funduje wspaniałą zabawę pod gołym niebem, ściągając co i rusz fantastyczne zespoły z różnych stron Europy i poszerzając myślenie o folkowych wymiarach muzyki. W tym roku prawdziwym objawieniem był występ jednej z największych legend folk/ethno na świecie - Taraf de Haidouks z Rumunii. Banda, czy jak kto woli (bo tłumaczenia są różne): Wiejska Orkiestra Rozbójników (unikalna kapela ludowych muzyków z małej wioski Clejani, odkryta przez muzykologów, która podbiła europejskie sceny) - oczarowała publiczność w Czeremsze już od pierwszej minuty. Wirtuozeria, spontaniczność, humor - ten koncert wielu zapamięta na długo. Oraz klimat festiwalu - bo ten (podobnie jak młodszy stażem Wertep) jest specyficzny w swym gatunku i nie do podrobienia. I zazwyczaj kto do Czeremchy raz przyjechał, zjawia się i w kolejnych latach.

Można by też wiele pisać o innych pozabiałostockich wydarzeniach - choćby letnich propozycjach Pogranicza w Sejnach czy m.in. programie Suwałki Blues Festival - to już jednak materiał na inne rozważania. Tak czy inaczej koniecznie w poszukiwaniu kultury wybierać się trzeba także poza stolicę województwa.

Ryzykowna gra. Ale odważna

Wspomnieć należy też o eksperymencie z pogranicza teatru, socjologii, psychologii i historii - "Metodzie Ustawień Narodowych" w reż. Michała Stankiewicza, który wraz z Fundacją UwB i gronem rozmaitych twórców porwał się na zabieg ryzykowny, stąpający po grząskim gruncie.

Projekt wzbudza tyleż samo negatywnych odczuć, co pozytywnych. Irytuje i intryguje. Bawi się nami, ale i budzi w nas emocje, o które nawet byśmy się nie podejrzewali. Każe wejść w społeczną rolę, z którą może nigdy nie mielibyśmy do czynienia. A od próby "wczucia się", trochę bliżej jest do zrozumienia. Pod tym względem wartość eksperymentu, jakkolwiek jest on ryzykowny, jest bezdyskusyjna (za to duży plus). To widzowie są uczestnikami specyficznej gry (inspirowanej wydarzeniami z czasów gdy oddział "Burego" palił białoruskie wsie na Białostocczyźnie), w której padają komendy "Siódemka, jesteś białoruskim chłopakiem. Za chwilę zginiesz", "Czwórka, jesteś partyzantem, który zaraz zgwałci dziewczynę". "Szóstka, jesteś matką, musisz wybrać, którego dziecka nie ocalisz...". Uczestnicy muszą się jakoś odnaleźć w tej historii, projekt gra na ich emocjach, wyrywa z bezpiecznej rzeczywistości współczesnego świata. Siłą nakazuje wejść w świat inny, o którym na co dzień nie chcemy myśleć, nie musząc podejmować dramatycznych decyzji, ani mierzyć się z historią, któregoś dnia walącą w drzwi i okna, i powodującą, że stajemy się jej pionkami. Oprawcami i ofiarami.

Ale jest też spory minus "Metody...". Wyjmuje ona z kontekstu historycznego dramatyczne historie i z nonszalancją wrzuca je do wyabstrahowanej przestrzeni, trochę bez ładu i składu. Czasem wydaje się być zabawą psychologiczną, wątpliwej jakości, która może różnie zadziałać na różne osobowości. W tym performatywnym dziwadle stosowane są niestety niespójne, dezorientujące reguły, wpływające też na odbiór całości. Grający bowiem nie ma specjalnego wyboru, z góry musi przyjąć narzuconą mu rolę, nie ma miejsca na improwizację, jest tylko pionkiem ustawionym raz po jednej, raz po drugiej stronie barykady.

Niezależnie od emocji, jakie ów projekt wywołuje - wspomnieć o nim - w kategorii wydarzeń, które zapamiętamy z minionego roku - trzeba. To jednak nietypowa, miejscami bardzo ciekawa i dość odważna propozycja parateatralna.

Krzyki pod teatrem

Zapamiętamy też z pewnością - i niestety negatywnie - na długo wydarzenie, które po raz kolejny pokazało, jak bardzo spolaryzowane jest polskie/białostockie społeczeństwo. Jak kultura może niektórym wadzić, i jak można - jak się okazuje - blokować czytanie sztuki, której się nie widziało.

Kilkaset osób protestowało przed Teatrem Trzyrzecze, gdzie zaplanowano czytanie sztuki Rodriga Garcii " Golgota Picnic". Oblegali wejście do budynku, modlili się. Przynieśli ze sobą transparenty. Protestujący to głównie osoby związane ze środowiskami prawicowymi i kościelnymi; ich zdaniem spektakl był "wulgarną obrazą chrześcijaństwa i samego Mesjasza" i trzeba zakazać jego pokazywania (prezentacja w Trzyrzeczu obejmowała czytanie tekstu sztuki i pokaz fragmentów wideo, po tym, jak do prezentacji spektaklu "Golgota Picnic" na festiwalu Malta w Poznaniu w ogóle nie doszło - odwołano go po nakręconej przez środowiska prawicowe, kościelne i katolickie akcji protestacyjnej). Gdy okazało się, że w zamian w całej Polsce (również w Białymstoku) odbędą się czytania sztuki - protest rozlał się po całym kraju. Już kilka dni przed czytaniem Młodzież Wszechpolska nawoływała do protestu i przyjścia pod teatr na Młynowej, by przeszkodzić w czytaniu.

Co ciekawe, pisząc o " deptaniu wolności innych", najwyraźniej zapomnieli, że blokując działanie - łamią konstytucyjne prawo innych obywateli dostępu do kultury, wolności twórczości i korzystania z dóbr kultury. Spotkanie w Trzyrzeczu odbywało się w zamkniętym pomieszczeniu, jeśli ktoś nie chciał oglądać, nie musiał, każdy mógł o tym zdecydować sam.

Tak oto powtórzył się modny jeszcze niedawno schemat: protest przeciw czemuś, czego protestujący nawet nie widzieli. Liczmy jednak, że powtórki z rozrywki nie będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji