Artykuły

Autor w szkole nowohuckiej

To jedna z ciekawszych sztuk polskich po wojnie, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jędrny, mięsisty język, autentyczne obserwacje obyczajowo-moralne, postaci o pełnych wymiarach, odpowiednio charakterystyczne, o pewnym luzie interpretacyjnym, którego jest w sam raz tyle, by aktor mógł stworzyć typ pełnokrwisty, i jednocześnie nie uciekł gdzieś w pole autorowi, skłonności komediowe, które balansują na granicy tragizmu, makabreska o żałobnym kondukcie, który u schyłku upalnego, letniego dnia zabłądził gdzieś na polskich drogach, poszedł "na krótsze" i zgubił kierunek, o pięciu "Polakach statystycznych" i jednej dziewczynie, którzy w tej dziwacznej przygodzie z trumną zabitego przy pracy górnika wyzbywają się skorupy konwencjonalnej codzienności, by pokazać swe prawdziwe twarze, niezbyt piękne z tym grymasem wysiłku, ale i uwolnione od równie fałszywych min żałobnych. Sztuka-wprawka, która jest dokumentem rejestrującym wiernie charakter, odruchy, kompleksy i "sprawy" naszego rodaka z lat sześćdziesiątych. I sztuka-metafora, której autonomiczny mikroświat z jego mikro-konfliktami i mikro-sprawami może być projekcją sporego fragmentu naszej współczesności; zgęszczone konwencje realizmu fotograficznego Drozdowskiego z Konduktu" znakomicie potrafiły przekazać nie tylko realia codzienne, również smak epoki, wzorem breughlowskim przekazany przy pomocy środków dość drastycznych.
Dla przedstawienia nowohuckiego napisał jeszcze autor "Konduktu" jednoaktówkę "Klatka", "będącą niejako "kontrapunktem"społecznym spraw dziejących się pomiędzy moimi werbusami", jak się zdaje autorowi, a która w rzeczywistości jest po trosze zdradą siebie samego, po trosze zmanierowanym teatrem "czystej" literatury, po trosze wreszcie ostrzeżeniem przed zbytnio gładkim sprofesjonalizowaniem. Co w sumie znaczy rzecz bardzo prostą: dla przedstawienia nowohuckiego napisał Drozdowski nie najlepszą jednoaktówkę, w której z uporem próbuje przekreślić samego siebie. Zamiast "mięsistego teatru" mamy tu watę misternie przekrojoną, zamiast postaci dramatycznych - symbole algebraiczne, z których buduje równanie mające wykazać, że zeszmacony Edward "był jednym z nas i w niczym się od nas nie różnił, którzy stworzeni jesteśmy z grzechu i w grzechu umieramy", zamiast drapieżnej obserwacji - literaturę poczętą z dobrych intencji i złego materiału, zamiast jędrnego dialogu - drewniane klocki, zamiast faktury realistycznej, czyli po prostu teatru bez nabierania - wymyślne esy-floresy, które nic, naprawdę, nie znaczą. Rodzina w składzie: Cyryl - "starzec, głowa rodu, łapserdak chytry jak lis, chichot, czasem jowialny", Łukasz - "mężczyzna trzydziestopięcioletni, impetyk, krzykacz, tchórz", Klara - "dobrodusznie zgryźliwa, ale nie zawsze", Adam - "pyknik o usposobieniu niedźwiedzia, ostrożny i podejrzliwy", Ewa - "maturzystka znająca "życie", klaszcząca w dłonie z byle powodu. Staś - "człowiek z kompleksem oszukanego i odstawionego na boczny tor" - rodzina w tym oto składzie czeka na Kuzyna, który ma zostać poddany egzaminowi, przenicowany na wszystkie możliwe strony, odarty z fałszywych masek, poddany w tej klatce bolesnej wiwisekcji mającej wykazać mu jego nicość i podłość. W trakcie tej wyszukanej zabawy pacjent umiera, a czytelnik i widz dowiaduje się, że każdy z nas jest w jakiś sposób świnią, i że wspólne niszczenie drugiego człowieka jednoczy ludzi, natomiast wspólnotę rozbija bodaj nadzieja na korzyść osobistą...
To był punkt wyjściowy dla Krasowskiego, z tym autor przyszedł do szkoły nowohuckiej na egzamin połączony z lekcją poglądową teatru. "Klatka" i "Kondukt", Drozdowski zaproponował nowohuckiemu Teatrowi Ludowemu dwa różne zupełnie teksty. Wątpię, by liczył na pokorny stosunek reżysera do uwag inscenizacyjnych wydrukowanych na cierpliwym papierze.
Nie była to więc w "Klatce" Krasowskiego izba pozbawiona mebli, jedynie z sześcioma staromodnymi krzesłami o wysokich oparciach. Szajna zbudował na scenie gigantyczną klatkę, w rodzaju tych, w jakich hodowcy-amatorzy trzymają króliki, na dwóch poziomach rozmieścił w niej bohaterów zabawy rodzinnej, nieśmiałe dziwactwa postaci sugerowane przez autora w tekście wyolbrzymił do monstrualnych niemal rozmiarów prowincjonalnie - udziwnionym kostiumem, przydając w ten sposób "Klatce" charaktery styczności, której poskąpił autor, przyodziewając symbole autorskie w kształt konkretny. Cyryl Rączkowskiego nie był już zatem "łapserdakiem chytrym jak lis, chichotem..: etc" - cytowałem opis autorski postaci nie bez powodu, z teatralnego punktu widzenia okazał się bowiem niepotrzebny, albo po prostu fałszywy - ale diabolicznym kuglarzem z małego miasteczka, ni to przebranym, ni to prawdziwym Łukasz Pyrkosza z "impetyka, krzykacza, tchórza" przemienił się w flegmatycznego cwaniaka o płaczliwym usposobieniu, Ewa Dubielówny przestała "klaskać w ręce z byle powodu", była agresywnym, współczesnym młodym dziewczęciem, tęskniącym na dusznej prowincji do ideałów cywilizacji "Przekrojowo"-filmowej, itd., itd. Krasowski wraz z Szajną rozbili deskę szachownicy, na której Drozdowski ustawił swoje figurki niezbyt się różniące między sobą, szachownica autorska przemieniła się w gabinet osobliwości, rzeczywistość prowincjonalna, rodząca mafie rodzinne, pchała się natrętnie w oczy dzięki manekinom krawieckim, niedbale kleconym kratom klatek, szpuli do nici zawieszonej u boku klatki. Drewno ożyło, statyczna zabawa rodzinna została efektownie steatralizowana, sztuka o wykończaniu człowieka przez klikę rodzinną nabrała rumieńców - i sensu. Co nie znaczy, że teatr uczynił z niej arcydramat. W efektownym kształcie teatralnym pokazany został mechanizm zbiorowego podstawiania nogi, publicystyczny artykuł interwencyjny o sielance polskiej przemienił się w ponurą groteskę o okrucieństwie.
Odwróćmy więc szybko obraz, przyjrzyjmy się tym samym ludziom z bliska, popatrzmy nie na mechanizm, któremu muszą być posłuszni, ale na nich samych. Znikają ze sceny rusztowania, rozpływa się "dziwność", w jasnym świetle stoi wrak samochodu, dookoła kręcą się ludzie w ubraniach z MHD, radośnie ćwierkają ptaszki na drzewach. Zdarzyła się oto typowo zawstydzająca historia, w której cokolwiek człowiek nie zrobi, będzie miał zawsze głupią minę: na pustej drodze leśnej zepsuł się samochód, którym oficjalna delegacja z kopalni wiezie trumnę ze zwłokami zabitego górnika. Sekretarz, "skromny funkcjonariusz" w przyciasnych butach i z nieodłączną teczką w ręku, inżynier pokrywający brak pewności siebie wielkomiejską nonszalancją, dwaj młodzi górnicy, sztywni, niezdarni i zasadniczy, jak chłopkom, którzy przyjechali ze wsi do miasta przystało, szofer-cwaniak i jeszcze zabrana z drogi dziewczyna, i jeszcze ten popsuty samochód, i jeszcze ta trumna... Drobne kłótnie, ostre spięcia, kompleksy narodowe, każdy jest "prawdziwym Polakiem", śmiesznym, czupurnym, gadatliwym, rycerskim, gburowatym. ograniczonym i mądrym jednocześnie - jak to na każdym kroku bywa, jak to potrafi naszkicować jedynie autor z obsesją współczesności i obsesją "polską" w duszy, jak to pokazać umie tylko reżyser wrażliwy na groteskę codzienności, mający do tego inteligentnych aktorów o sarmacko-ludowym poczuciu humoru. Zebrał sobie zresztą Krasowski znakomitą siódemkę: Marianna Gdowska, Ryszard Kotas, Ferdynand Matysik. Witold Pyrkosz, Franciszek Pieczka, Jan Günter i Edward Rączkowski jako Sołtys. Co się dalej stało, wiemy; anegdota "Konduktu" jest dzięki niedawnej wrzawie histerycznej z racji sporu o autorstwo dostatecznie dobrze znana. A co z tego wynika?
Suma naturalnych odruchów podpatrzonych w sytuacji dość drastycznej, plus codzienność sprawdzalna bez konieczności odwoływania się do literatury, socjologii, psychoanalizy, etc. - choć z punktu widzenia każdej z nich poznawczo ciekawa, plus mikrokonflikty, podlane to wszystko beckettyzmem rodem z Kielc raczej niż z Paryża, teatr niemal doskonale werystyczny, cieniutko robiona warstwa metaforyczna, np. o daremności konduktu ("A jego toście niepotrzebnie ciągli tyli świat") - szyfr teatralny, przy pomocy którego Drozdowski wraz z Krasowskim mają coś do powiedzenia o współczesności. Bez gładkich formułek, bez złotych myśli, będących sumą tzw. doświadczeń i przemyśleń autora, bez salonowej literatury, która coraz rzadziej potrafi chwycić materiał współczesny i obronić tę współczesność przed wytartym stereotypem sytuacyjnym niemal doskonale niewrażliwym na sprawy dnia dzisiejszego.
"Kondukt" jest okrutny i zarazem ogromnie zabawny; okrutny w pokazywaniu człowieka. w sytuacjach wstydliwych, w których niechętnie pozwala się podpatrywać, i zarazem ciepły, w swojej zgęszczonej nieludzkości przecież pełen humanistycznej wyrozumiałości. Nie ma w nim wreszcie nic z sentymentalizmu ani "krzepienia serc", w stylistyce teatralnej najbliższy jest tej linii artystycznej Teatru Ludowego, jaką reprezentują "Myszy i ludzie" Krasowskiego wg Steinbecka, co nie jest chyba przypadkowe. W propozycjach dramaturgicznych - pozwala doszukiwać się klucza do współczesności, do której z innej strony dobiera się Różewicz, z innej - Mrożek, z innej - Grochowiak, z innej - Herbert. Czyżby więc dramat polski znalazł się wreszcie poza owym progiem niewrażliwości na współczesność, który daremnie starał się przekroczyć od - no, powiedzmy od czasu pierwszego oficjalnego festiwalu polskich sztuk współczesnych?
"Kondukt" grany jest razem z "Klatką", próbowałem pokazać, na czym polega różnica poetyk tych dwóch rzeczy Drozdowskiego. Wyszedł z tego jednak w efekcie ostatecznym spektakl świetny, czysty, logicznie skonstruowany i, o dziwo, jednorodny. Krasowski (ani Szajna, jako scenograf) nie całkował "Klatki" z "Konduktem", nie szukał wspólnego mianownika, nie próbo wał łączyć. Konsekwentnie "dzielił", różnice poetyki dramaturgicznej przełożył - chyba lepiej niż autor - na różni "poetyki" teatralnej. Po jednej stronie został orzeł, po drugiej - reszka. Tyle że całość jest monetą o wartości obiegowej w Polsce prawnym i chciałoby się, żeby uznanym środkiem płatniczym, nowohuckiej szkoły powinien dla autora wynikać jednak jakiś wniosek. Obejrzał na scenie dwie swój rzeczy, zobaczył, co z nich wynika. "Kondukt" grany był i dokładnie tak, jak został napisany. "Klatka" poddana została kilku równocześnie zabiegom, nim tekst mógł być zaprezentowany widzowi... Za taką lekcję wypada podziękować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji