Cokolwiek by nie zwariować do reszty
DOMY fotografowane od dołu, z żabiej perspektywy dodatkowo jeszcze monumentalnieją i brzydną zarazem. Szybki krok samotnego, szaro ubranego mężczyzny dudni echem w pustej ulicy. Dyskretna, niepokojąca, mollowa muzyka. Z twarzy idącego można odczytać determinację, skupienie, gotowość na nieznaną próbę; nie ma tam jednak żadnej radości, żadnych oznak rozluźnienia. Za chwilę mężczyzna znajdzie się w przedsionku molochowatej, teatralnej instytucji, przytłaczającym i onieśmielającym. Rzecz toczy się w Moskwie, w drugiej połowie lat dwudziestych. A może w kilka lat później?
Światło wchodzące szparami przedłuża cienie starych dekoracji: odwróconych tyłem zastawek i prospektów. Zgarbiona postać w podróżnym stroju długo wędruje przez pustą scenę, wreszcie siada w loży prosceniowej. Cisza, niepowtarzalna cisza zamarłego teatru dźwięczy długie sekundy. Rzecz rozegra się w Wilnie pod koniec drugiego dziesięciolecia XIX wieku i skończy się westchnieniem jednego z aktorów. "Kiedyś tu byliśmy".
Nieprzypadkowo, sądzę te dwa przedstawienia, tak różne przecież, rozpoczynają się tak podobnie. Nieprzypadkowo Maciej Wojtyszko przedstawia swoich bohaterów - pisarza Maksudowa składającego sztukę w Teatrze Artystycznym oraz Wojciecha Bogusławskiego przygotowującego się do występu w Wilnie - właśnie w samotności, w ciszy, w przeraźliwej pustce. Tych ludzi wchłonie za chwilę rozkręcony wir teatru: odwieczny rytuał bałaganu prób, zakulisowych intryg, konwencjonalnych gestów, przedpremierowych histerii.
Dziwactwa, szaleństwo teatru oglądanego od wewnątrz reżyser portretuje z niewątpliwą przyjemnością i znajomością rzeczy. Nie zapomina jednak - a pomaga mu w tym świetna muzyka Zbigniewa Karneckiego - co pewien czas zmrozić owo sztuczne, przesadne podniecenie gwałtownym przypomnieniem dookolnej martwoty. Teatr pełni tu rolę swoistej enklawy; jest śmiesznym, zwariowanym, niekiedy żałosnym miejscem, ale jedynym miejscem (czy: jednym z nielicznych), gdzie możne próbować bronić się przed dążeniem niesprzyjających, dławiących czasów. Ba, brać na tych czasach choćby chwilowy odwet.
Wszyscy wileńscy aktorzy - bohaterzy "Szalbierza" Gyórgy Spiró - noszą w sobie tę pustkę czasów i rozmaicie, mniej lub bardziej obłędnie starają się ją maskować, wypełniać. Skibińska (Ewa Wiśniewska) straciła przed pięciu laty syna, żołnierza cofającej się armii napoleońskiej; jej obecne życie streszcza się w codziennych zamianach kostiumów: z żałobnej sukni na burleskowy strój molierowskiej subretki. Kamińska, wileńska gwiazda (Elżbieta Starostecka) gotowa jest zapłacić każdym poniżeniem, byleby ktoś - ktokolwiek - wyrwał ją stąd.
Dekorator (Marcin Sosnowski) z naiwnym namaszczeniem wmawia wszystkim swą wiarę w cud, w wielkiego, polskiego Bogusławskiego, który przybędzie i wynagrodzi wszystkie ich upokorzenia. Szef trupy, zapity i małostkowy Każyński (Marian Kociniak), świadom własnej niewielkiej miary, rozumie jednak doskonale czym dla miasta będzie występ Bogusławskiego, czym w ogóle jest teatr grający po polsku. Zapalczywy Rybak (Emilian Kamiński), poczciwy Niedzielski (Bogdan Ejmont), żebrząca na kolanach o guzik mistrza suflerka (Grażyna Strachota); cały afisz należałoby przepisać, od wielu sezonów nie widziałem na dużej scenie Ateneum tak zespołowego, równego, zgranego przedstawienia - wszyscy oni rozmaitymi sposobami kamuflują tę gorycz, o której wprost, żałośnie cicho mów: Skibiński (Marian Opania) niezdarnie chowając za plecami butelkę:
"Kiedy zacząłem grać, była jeszcze Polska. Potem przepadła, ale były iluzje. Insurekcja... Napoleon... wojna... Teraz skończyły się nawet iluzje. Nawet iluzje, Mistrzu! Zabierają ludzi nawet nie za dowcipy, tylko dlatego że wolno, na dwadzieścia cztery godziny, na czterdzieści osiem... tylko dlatego, że inny jest ich język ojczysty i inaczej robią znak krzyża... Ale to nawet nie o to chodzi, Mistrzu! Nie o to chodzi. Najgorsze, że nie został nam cień iluzji, nawet cień, zupełnie nic! Nie ma żadnych złudzeń! (...) Żenią się i rozwodzą... zdradzają i kłamią... piją, leją się po mordzie... mniejsza z tym, tylko że człowiek bliski jest szaleństwa. Gdyby tu było coś, cokolwiek, co pozwoliłoby człowiekowi nie zwariować do reszty..."
Nastrój bardzo podobny można odnaleźć także w drugim ze wspomnianych tu przedstawień. Tyle, że w "Powieści teatralnej" Michaiła Bułhakowa nie ma miejsca na podobne żałosno-liryczne zwierzenia. Jest tylko gorączkowa szarpanina, rozbudowywanie monstrualnych hierarchii zależności nieomal feudalnych, rozdymanie do absurdu najprostszych czynności, licytacja "nowatorskich metod", etc.
Porte-parole Bułhakowa, literat Maksudow (świetna, powściągliwa, wyrazista rola Jerzego Schejbala) ze wzrastającym zdziwieniem, może nawet przerażeniem - ale bez odrobiny rozbawienia! - obserwuje całą tę szaloną menażerię, zdeformowany obraz Moskiewskiego Teatru Artystycznego, dostrzegając zapewne w owej nerwowej krzątaninie nie tylko dziwactwo, ale i chęć rozpaczliwego zagłuszenia poczucia nieprzystawalności, bezsensu, pogubienia.
Wspaniałe groteskowe typy (role Igora Przegrodzkiego, Teresy Sawickiej, Ferdynanda Matysika, Danuty Balickiej, Erwina Nowiaszaka i innych) zdają się całkowicie zapamiętywać w swojej zamkniętej enklawie; kontekst pozateatralny bez ostentacji, ale celnie dopowiada Wojtyszko króciutkim przypomnieniem w finale rzeczywistych losów Bułhakowskich "Dni Turbinów". Premiera odbyła się w MChAT w 1926 roku, wzbudziła wielkie zainteresowanie publiczności i ostry odpór ideologiczny, m.in. Majakowskiego. Józef Stalin ucinając kontrowersje wypowiedział wtedy zdanie, które powinno figurować w każdej antologii złotych myśli autokratów: "Autor nie ponosi winy za sukces sztuki".
"Cokolwiek, by nie zwariować do reszty..." Gyorgy Spiró pozwala swoim wileńskim aktorom przeżyć taki właśnie cud: widzieć szczutkę w nos rosyjskiego gubernatora wymierzoną tak sprytnie, że zaborca na nikim nawet pomścić się nie może. Ów dotkliwy kawał aranżuje Wojciech Bogusławski, tytułowy szalbierz, mistrz i krętacz, chodząca legenda i marny egoista jednocześnie, człowiek pozornie bez honoru i dumy, w końcowym rozrachunku jednak i wcale szlachetny, i nieźle skuteczny. Postać nieco z bajki i trochę bajkowo gra tego Bogusławskiego Jerzy Kamas skupiony niemal całkowicie na szkicowaniu mruka skrywającego pod płaszczem grubiaństw i szalbierstw złote serce artysty i patrioty; w materiale literackim roli byłoby tymczasem jeszcze miejsce na ślady cynizmu zadziwiająco niesprzecznego ze szlachetną całością i miejsce na gorycz inną niż wileńskich kolegów, bardziej świadomą sytuacji, dużo lepiej zamaskowaną, pewnie i głębszą.
Trochę uproszczony i trochę bajkowy Bogusławski Kamasa mieści się jednak dobrze w myśleniu reżyserskim Macieja Wojtyszki, gdzie obok wielkiej wrażliwości, inteligentnego poczucia humoru, umiejętności precyzyjnego, jasnego dostrzegania spraw, wyborów, konfliktów - znajdzie się też miejsce na skłonność do poczciwie "happyendowych" zakończeń i tendencję lekko moralizatorską.
Parę lat temu Wojtyszko sam napisał lekką, konwencjonalną komedię opartą na podobnym jak u Spiró pomyśle wystrychnięcia na dudka zaborców; toczyła się ona w realiach niesprzyjających raczej takiej konwencji, bo podczas Powstania Styczniowego. I nie były tamte "Skarby i upiory" zbyt wielkim sukcesem, podobnie jak nie jest nim widowisko "Słonimski" przygotowane tej jesieni w Teatrze Za Dalekim. Bohater tytułowy wychodzi tam na nadętego mentora prawiącego z namaszczeniem banały, a jego syntetyczny przeciwnik - na idiotę. Reżyser zdecydowanie przesadził tu w uproszczeniach i w moralizatorskiej tendencji: unicestwił jakikolwiek konflikt.
Zarzuty uprawnione wobec ,,Skarbów i upiorów" i "Słonimskiego" tracą jednakże moc w odniesieniu do opisywanych tu przedstawień. Happy end i lekka, konwencjonalna bajkowość "Szalbierza" zbalansowana jest aż nadto dobrze ładunkiem dramatu i goryczy; z okazji "Powieści teatralnej" natomiast w ogóle nie sposób mówić o moralizatorskich uproszczeniach. Obydwa widowiska Macieja Wojtyszki korzystając z historycznej kanwy próbują w mądry i nieuproszczony właśnie sposób poruszać temat omijany dotąd skwapliwie: mówią o apatii twórczej przygłuszanej zgiełkiem nerwowych działań pozornych.
Reżyser nie stawia diagnoz, próbuje raczej śledzić mechanizmy, ukazywać konsekwencje. Nie prowadzi do wniosków odkrywczych - ale szkicuje swe krajobrazy po klęsce przygnębiająco wyraziście i celnie. Nie tworzy wizji apokaliptycznych - ale wytrąca uważnego widza z powszedniej obojętności. To dużo - gdy idzie o cokolwiek, by nie zwariować do reszty.